wtorek, 30 grudnia 2014

Karl Ove Knausgard - Moja walka cz. 1



Pierwsza część Mojej walki, wchodząc do polskich księgarni, była już książką owianą atmosferą skandalu, w zasadzie na tym była oparta jej cała promocja. Norweski pisarz wyciągnął na światło dzienne wszystkie rodzinne brudy, bez skrupułów rozprawił się ze swoją przeszłością na łamach monumentalnej powieści. Kontrowersje, jakie wywołała ta pozycja, mogły dać wrażenie, że mowa tu co najmniej o przyznaniu się do popełnienia jakiegoś ciężkiego przestępstwa... A to po prostu do bólu szczera autobiografia pisarza, w którego życiu nie zdarzyło się absolutnie nic niecodziennego. Podkreślam, NIC.

Problemy okresu dojrzewania, pierwszy alkohol czy papierosy, pierwsze intymne zbliżenia - w pewnym okresie życia to niezwykle ekscytujące sprawy, z perspektywy czasu - niekoniecznie. Brak dobrych relacji z którymś z rodziców, rozwody - budowanie więzi z różnych powodów nie udaje się w wielu rodzinach. Ciężkie choroby bliskich osób, temat umierania - nieuniknione. Mniej więcej o tym jest Moja walka, czyli stanowi kwintesencję prawdziwego, zupełnie zwyczajnego życia.




W takim razie skąd sukces tej powieści? W każdej rodzinie są sprawy, które najchętniej zamiatałoby się pod dywan i najczęściej tak się robi. Każdy dom skrywa wstydliwe historie, o których niezręcznie mówić. A Knausgrad wszystkie problemy swoje i swoich najbliższych wykrzyczał całemu światu. Złamał niepisane prawo, nic dziwnego, że rodzina ma mu to za złe. Jednocześnie tego rodzaju problemy są nieodłącznym elementem w strukturze każdej rodziny, także każdy czytelnik w okamgnieniu identyfikuje się z autorem i zatapia w jego opowieści. Doskonała forma autoterapii własnych problemów, a jednocześnie zaspokojenie niezrozumiałej ludzkiej potrzeby podglądania cudzego życia.

Gwarantuję, że będzie Wam się czytało to książkę świetnie. Szybko przemkniecie przez te kilkaset stron, nie mogąc oderwać się od lektury. To bardzo dobrze napisana rzecz. Tylko co pozostaje po tej wędrówce przez bebechy Karla Ove Knausgarda? Trochę podziwu dla odwagi autora, ale głównie niesmak...

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Richmont Raspberry Pear oraz Richmont Mexican Dream



Marka Richmont do tej pory była mi znana tylko i wyłącznie z restauracji. Już dawno zauważyłam, że te herbaty są szeroko dostępne w różnych lokalach, ale nigdy nie spotkałam ich na sklepowych półkach. Tym bardziej ucieszyłam się, gdy otrzymałam paczkę z herbatami Richmont do degustacji w domu.




Na pierwszy ogień do spróbowania wybrałam dwie owocowe mieszanki, które nie zawierają herbacianych liści: Richmont Raspberry Pear oraz Richmont Mexican Dream. Pierwsza z nich opiera się na suszonej malinie, suszonej gruszce i jabłku oraz kandyzowanej papai, hibiskusie oraz aceroli. W drugiej, obok hibiskusa i suszonych jabłek, znajdziecie także skórkę pomarańczową, cynamon, suszone wiśnie, goździki, suszone owoce dzikiej róży - ten skład brzmi bardzo rozgrzewająco!



Obie mieszanki należy parzyć podobnie - wrzącą wodą w objętości około 350 ml przez niemal 10 minut. Tyle potrzeba, żeby owoce oddały do naparu całe swoje bogactwo smaku i aromatu. Herbatka Richmont Raspberry Pear przed zalaniem wodą pachnie słodko-kwaśnymi owocami, a w jej torebce wyraźnie widać cząstki składników, które w czasie parzenia pęcznieją. Napar nabiera pomarańczowej barwy, która układa się niejako warstwowo. Niestety traci cały aromat i smakuje dość płasko. Delikatne owocowe nuty wydają się być nieco rozwodnione...




Szczęśliwie to rozczarowanie pierwszą mieszanką szybko nadrobiła Richmont Mexican Dream. Już sama saszetka była niezwykle obiecująca: duże drobiny o korzennym zapachu przywodzące na myśl świąteczne wypieki. Aromat po zaparzeniu nie zniknął, przeciwnie - nasilił się, a sam napar nabrał intensywnej, rubinowej barwy.




Otrzymałam świetną, rozgrzewającą herbatkę - taką bezalkoholową wersję genialnie przyprawionego grzanego wina z łagodnie kwaskowatą nutą. Na zimowe wieczory, gdy za oknem mróz - coś wspaniałego!




Gorąco polecam Richmont Mexican Dream i już teraz zapraszam do śledzenia kolejnych moich wpisów - pojawią się tutaj kolejne herbaty tej marki. Jeśli nie wybieracie się do żadnej restauracji w najbliższym czasie, a chcecie spróbować którejś mieszanki z oferty Richmont w domu, polecam wizytę w sklepie internetowym.


sobota, 27 grudnia 2014

Eleanor Catton - Wszystko, co lśni



Z jaką lekturą spędziliście tegoroczne święta? Ja już od dłuższego czasu planowałam, że będzie to przepastne Wszystko, co lśni Eleanor Catton, które kupiłam już bardzo dawno temu. Wówczas po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów doszłam do wniosku, że ta książka wymaga pełnego skupienia i postanowiłam odłożyć ją na czas, kiedy nic nie będzie rozpraszało mojej uwagi.




Najmłodsza laureatka Nagrody Bookera, która została uhonorowana za najdłuższą książkę w historii tej nagrody - to aż nadto powodów, żeby sięgnąć do Wszystko, co lśni. A do tego garść haseł: Nowa Zelandia, gorączka złota, poszukiwacze cennego kruszcu... Po prostu egzotyka! O ile czytelnicze wycieczki do obu Ameryk robię sobie bardzo regularnie, znam afrykański kontynent nie tylko z reportaży Kapuścińskiego, coraz śmielej zaglądam do różnych zakątków Azji, nie wspominając o Europie zwiedzanej w ten sposób wzdłuż i wszerz, o tyle Antypody były dla mnie zupełną zagadką. I pewnie przede wszystkim dlatego pokochałam tą książkę - przeniosła mnie w miejsce, w którym nigdy wcześniej nie byłam oraz pokazała mi, obok literackiej fabuły, prawdziwą historię zakątka na Ziemi, o której nigdy wcześniej nie słyszałam. A całość na kanwie jakże popularnej formy - swego rodzaju kryminału.




Wydarzenia mają miejsce w drugiej połowie XIX wieku. W okolicach portowego miasta Hokitika w swoim domu zostaje odnaleziony martwy Crosbie Wells. Okoliczności jego śmierci są niejasne, aczkolwiek ten fakt blednie wobec tego, na jak wiele osób ma wpływ ta tragedia. Miejscowi politycy, urzędnicy, bankowcy, aptekarz, poszukiwacze złota, prostytutka - po prostu zastępy ludzi mają coś wspólnego z tą sprawą.

Zależności między bohaterami i stopień ich uwikłania w sprawę Wellsa są tak ciasno i gęsto splecione, że sama autorka w połowie książki robi podsumowanie i przedstawia czytelnikowi streszczenie tego, co już miało miejsce! Przymiotnik misterna pasuje jak ulał do tej powieści i języka, za pomocą którego została opowiedziana. Szczegółowo, drobiazgowo, a jednocześnie z rozmachem. Stąd te monumentalne 900 stron. Warto dać się ponieść tej niesamowitej książce, która trzyma w napięciu dosłownie do ostatniej strony.




Zanim przeczytałam Wszystko, co lśni, natknęłam się na kilka wywiadów z autorką na temat jej książki. Ich ogromna część poświęcona była temu, jak Catton snuła swoją opowieść, nawiązując do układu gwiazd na niebie w czasie, gdy mają miejsca wydarzenia w powieści. Spodziewałam się co najmniej astronomicznej rozprawy i ciągłego zerkania w niebo. Okazało się, że te niuanse to zaledwie dodatek do fabuły. W zasadzie można śmiało pominąć strony z rycinami, nie tracąc nic z historii...

W każdym razie to lektura obowiązkowa. Bardzo polecam!

czwartek, 25 grudnia 2014

Cicha noc



Przed świętami do sklepów z herbatą zaglądało zdecydowanie więcej osób niż zwykle. To ogromnie cieszy, że herbata dla wielu okazuje się być świetnym prezentem (ja uważam, że absolutnie genialnym ;). A czy skusiliście się na którąś z herbacianych mieszanek dedykowanych specjalnie na Święta? Ja wybrałam jedną - Cichą noc.




Wybrałam mieszankę o możliwie krótkim składzie - takie zwykle sprawdzają się najlepiej. W Cichej nocy obok czarnej cejlońskiej herbaty znalazły się maliny i cukrowe gwiazdki - słodycze, na które można sobie śmiało w święta pozwolić. Susz wygląda świetnie i pachnie niesamowicie słodko, wręcz lukrowo.




Zapach naparu w zasadzie nie odbiega od klasycznych czarnych herbat, kolor jest zdecydowanie jaśniejszy. Smakuje delikatnie z wyraźnym lukrowym posmakiem. Na taką słodkość - nieco inną niż gdyby wsypać do herbaty łyżeczkę cukru - miałam wyjątkowo ochotę, zwykle w ogóle nie słodzę. A tym razem, dla odmiany, polecam trochę słodyczy.




Życzę Wam spokojnych Świąt! Wypoczywajcie :)

niedziela, 21 grudnia 2014

Bai Hao Yin Zhen (Silver Needle)



Herbata Bai Hao Yin Zhen, powszechnie znana jako Silver Needle, to wyjątkowy produkt. W jej skład wchodzą tylko i wyłącznie pączki liści herbaty, jeszcze nierozwinięte. Zaraz po zerwaniu są przygotowywane naturalnymi metodami. Po wysuszeniu i preparowaniu zyskują piękny, srebrny odcień. Na pączkach widoczny jest regularny meszek. Tej herbaty na rynku jest niewiele, stąd jej zdecydowanie wyższa cena w porównaniu z klasycznymi mieszankami.






Susz pachnie intrygująco. To połączenie trawiastych nut z gorzkim aromatem. Trochę gryzące, ale w sumie przyjemne, zachęcające do spróbowania.




Spośród różnych wariacji na temat parzenia tej herbaty, najbardziej przypadła mi do gustu wersja z temperaturą około 85 stopni i stopniowym wydłużaniem kolejnych parzeń. Przy pierwszym parzeniu - przez mniej niż dwie minuty - uzyskałam jasny napar załamujący w sobie zielony, żółty i brązowy kolor. Pachnie bardzo delikatnie, taką słabą, owocową słodyczą. W smaku jest to coś równie łagodnego, aksamitnego. Przyjemnie rozlewa się na podniebieniu, pozostawiając słodkawy posmak, bardzo stonowany. Kolejne napary, które uzyskiwałam, były jaśniejsze, o słabszym zapachu, ale utrzymującym się charakterystycznym smaku, nawet trochę bardziej wyrazistym. Może odrobinę orzechowym. Świetne doświadczenie.




Herbata Bai Hao Yin Zhen to niezwykła rzecz, obcowanie z nią to genialna przygoda. Do delektowania się, poszukiwania głębi. Warto się nad nią pochylić trochę dłużej.


niedziela, 14 grudnia 2014

Weekend w Rosji: Jacek Hugo-Bader - Biała gorączka



Po raz pierwszy twórczość Jacka Hugo-Badera poznałam w reportażu Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak. Po jego lekturze miałam ogromne wątpliwości co do tego, czy autor ma rzeczywiście umiejętność zbliżania się do ludzi czy tylko świetny temat broni jego książki. Zachęcona komentarzami pod tamtym wpisem bez wahania sięgnęłam po zbiór jego reportaży z podróży do Rosji pod tytułem Biała gorączka. To ostatni przystanek z tej wycieczki po Rosji, w którą Was symbolicznie zabrałam. Rzecz najbardziej aktualna, pewnie najbliższa temu, co spotkałoby nas, gdybyśmy dzisiaj naprawdę ruszyli w podróż po tym kraju.




Mapa, na której reportażysta oznaczył trasę swojej wyprawy praktycznie z jednego końca Rosji na drugi, robi ogromne wrażenie. Zapiski z tego czasu tworzą pierwszą część książki. W drugiej znalazły się notatki z wyjazdów do pozostałych krajów, które niegdyś tworzyły Związek Radziecki.

Jacek Hugo Bader ze swoimi bohaterami rozmawia, ale także wędruje, włóczy się, mieszka czy pije. Wchodzi w ich życie, jak bardzo się da, co czyni jego książkę bardzo autentyczną. Kim są postacie, o których pisze? Zwykli ludzie zmagający się z codziennym życiem. Zmagający się - bo to walka o przetrwanie, trud i znój, w żadnym wypadku sielanka. Nie jest lekko żyć w dzisiejszej Rosji czy sąsiednich republikach. Sporo miejsca zostało poświęcone osobom, które z różnych powodów mogą się czuć wykluczone z życia społecznego. Narkomani, alkoholicy, homoseksualiści, zakażeni HIV, przedstawiciele mniejszości narodowych. Zatrzęsienie ludzkich dramatów.

Z Białej gorączki wyłania się smutny, przerażający, chwilami brutalny obraz rzeczywistości. Ciężką ją udźwignąć i być może dlatego tysiące ludzi ucieka tam w alkohol czy narkotyki. Jednocześnie to podatny grunt dla wszelkich ruchów, sekt czy stowarzyszeń, które dają złudną nadzieję lepszej przyszłości. Autor opisał wszystkie te zjawiska w mistrzowski sposób.




Książka jest świetnie napisana, czyta się w okamgnieniu. Opatrzona sporą ilością czarno-białych portretów ludzi, o których Hugo-Bader pisze. Dobra rzecz, gorąco polecam!

sobota, 13 grudnia 2014

Weekend w Rosji: Swietłana Aleksijewicz - Czasy secondhand Koniec czerwonego człowieka



Jeśli spodziewam się, że będę o danej książce pisała na blogu (nie piszę tutaj o każdej przeczytanej, te, o których nie przygotowałam notki, często pojawiają się na moim instagramie), robię sobie w trakcie lektury notatki. Pierwsze przemyślenia, które sobie zapisałam na temat Czasów Secondhand Swietłany Aleksijewicz, były mniej więcej takie, że tematyka tego reportażu nie jest uniwersalna, nie trafi do każdego. Wcześniejsze jej teksty (o doświadczeniach kobiet i dzieci z czasów wojny, a nawet o katastrofie w Czarnobylu) wydawały mi się możliwe do przełożenia na każdy język i na wrażliwość każdej narodowości. Czy da się pojąć i ogarnąć przemianę ustrojową, jaka dokonała się w Związku Radzieckim, jeśli nie przynależy się bezpośrednio do społeczności, która tego doświadczyła? Przewracając ostatnią stronę tego niesamowitego zbioru ludzkich głosów, mogę śmiało napisać, że tak. Swietłana Aleksijewicz to mistrzyni - potrafiła tego dokonać.




Ogromne komunistyczne imperium oficjalnie przestało istnieć w 1991 roku. Rozpadło się na szereg poradzieckich republik z największą Rosją na czele, co wprost wiązało się z transformacją ustroju w demokratyczny (przynajmniej z założenia). Od tamtej pory minęło już ponad 20 lat, czyli jedno pokolenie. Jedno pokolenie ludzi, którzy urodzili się i wychowali w nowej rzeczywistości, a ZZSR znają tylko z opowiadań rodziców i dziadków. Białoruska pisarka przeprowadziła setki rozmów zarówno z ludźmi z tego najmłodszego pokolenia, jak i z ich rodzicami i dziadkami. Zadeklarowała: Obiecuję - będą dwie opowieści. Chcę zostać chłodnym historykiem, a nie historykiem z płonącą pochodnią. Niech czas osądzi. Czas jest sprawiedliwy, tyle że nie ten całkiem bliski, ale odległy. Czas, w którym nas już nie będzie. Nie będzie naszych namiętności. Powstało monumentalne dzieło zawierające w sobie wszystkie możliwe perspektywy, z których można oceniać socjalizm.

Sentyment za okrutnymi czasami stalinowskich rządów na pierwszy rzut oka wydaje się być zupełnie niezrozumiały. Kto przy zdrowych zmysłach chce żyć w nieustannym strachu, biedzie, indoktrynacji pod rządami bezwzględnych przywódców? Wiele ludzi. Ci, dla których tamte warunki życia i tak były lepsze od obecnych. Ci, którzy nadal wierzą w idee, które głosili ówcześni decydenci. Ci, którzy czuli się wówczas bezpiecznie i byli pewni jutra. Ci, których najlepszy czas w życiu przypadł właśnie na tamten okres. Powodów jest naprawdę wiele.

Równie dużo argumentów mają ci, dla których dyktatura była koszmarem i, mimo ułomności kapitalizmu, są szczęśliwi, że przeminęła. Socjalizm pochłonął miliony ofiar, odebrał wielu ludziom dzieciństwo, miłość czy wolność. Okaleczył psychicznie i fizycznie. Nie brakuje w tym reportażu brutalnych opisów tortur i znęcania się nad tymi, którzy sprzeciwiali się ustrojowi. Jednocześnie pojawiają się głosy, że tamte praktyki nadal mają miejsce i są wymierzone w tych, którzy wychodzą przed szereg i walczą o prawdziwą demokrację. Jeśli człowiek wziął broń do ręki, to już nie będzie dobry. Nie uda mu się to - mówi jedna z bohaterek reportażu.




Można było się spodziewać, że ludzie będą wspominać polityczne manifestacje, wojenne doświadczenia czy warunki życia. Uderzające było to, że równie często pojawiały się dwa zupełnie inne tematy: miłość i literatura. W ogóle śmiem twierdzić, że to książka o miłości, o ludzkich relacjach, które stają się chyba jeszcze silniejsze w obliczu wszechobecnej śmierci, której widmo wisiało stale nad radzieckim człowiekiem. I książki. Proza i poezja. Rozmówcy Aleksijewicz stale cytują całymi fragmentami rosyjskie dzieła literackie... Niesamowite.

piątek, 12 grudnia 2014

Weekend w Rosji: Wiktor Pielewin - Mały palec Buddy



Zgodnie z zapowiedzią, w ten weekend na moim blogu pojawią się książki, które zabiorą Was w krótką wycieczkę po Rosji. Z punktu widzenia czytelników to niezwykły kraj. Wydał na świat grono światowej sławy pisarzy, którym niejednokrotnie przyszło tworzyć w trudnej rzeczywistości. Ogromny wpływ na ich utwory miała burzliwa sytuacja polityczna, naciski ze strony władz i inne niesprzyjające okoliczności (z tego miejsca gorąco polecam Dziennik Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa). Być może dlatego te lektury poruszają do głębi ludzi na całym świecie, gdyż dźwigają swego rodzaju piętno, niosą ze sobą ogromny ładunek emocji. Zupełnie nie planowałam tej serii około-rosyjskich lektur, co dowodzi, jak popularne są w Polsce książki dotykające tej tematyki. Pierwszym z trzech tytułów, który chcę Wam gorąco polecić, jest Mały palec Buddy Wiktora Pielewina.




W tej powieści równolegle funkcjonują dwie rzeczywistości. W jednej z nich główny bohater bierze udział w rewolucji. Na pierwszy front ideologicznej batalii trafia rzekomo z wyboru, ale chyba raczej przez przypadek, omyłkowo. Jednocześnie ta sama postać przebywa w szpitalu psychiatrycznym, gdzie poddawana jest intensywnej psychoterapii i leczeniu farmakologicznemu w nie do końca wiadomym celu. Które realia są tymi prawdziwymi, a które snem? Czytelnik może zadecydować sam.

Wobec tego poplątania z pomieszaniem, Pielewin proponuje sposób na przetrwanie: przyjęcie całej tej sytuacji z dobrodziejstwem inwentarza. Bez rozmyślania, zastanawiania się, o co tu chodzi. Zupełnie bierna postawa sprawia, że nic nie może nas zaskoczyć czy wyprowadzić z równowagi. Jest jak jest. Może to jedyny sposób, żeby przetrwać w Rosji?

Mały palec Buddy jest napisany bardzo sprawnym, dobrym językiem. Autor nie boi się eksperymentować z formą - oprócz dwóch istniejących obok siebie światów, zderzył również wzniosłą atmosferę rewolucji z popkulturą w najbardziej wyrazistym wydaniu. Wielkie idee czyli komunizm versus nienasycony konsumpcjonizm czyli kapitalizm. Ten kontrast jest ogromny i wprost rzutuje na nastroje i poglądy dzisiejszych Rosjan. Pielewin jest bezlitosny w ocenie swojego kraju i starsze pokolenie nie jest tego w stanie przełknąć. Młodzi ludzie, którzy wychowali się już po transformacji ustrojowej, czytają tego pisarza po prostu zachłannie.




Motyw szpitala psychiatrycznego w literaturze pojawia się bardzo często. Jednak jeśli jest to literatura rosyjska, ma on zupełnie inny wydźwięk niż sztandarowy Lot nad kukułczym gniazdem. Rosyjski aparat władzy przez lata wykorzystywał psychiatrię do manipulacji ludźmi. Już Bułhakow nawiązywał do tej sytuacji w Mistrzu i Małgorzacie. Z książki, o której napiszę na blogu w niedzielę, wyciągnęłam przerażającą statystykę z drugiej połowy XX wieku: tylko w latach 1967-1987 w Związku Radzieckim poddano nieuzasadnionemu leczeniu psychiatrycznemu - z powodów politycznych - ponad dwa miliony ludzi.

wtorek, 9 grudnia 2014

Dilmah Toffee Banana



Bardzo źle znoszę krótkie, szare dni, dlatego staram się na każdy możliwy sposób poprawiać sobie humor. Oczywiście najlepsze są słodycze, ale one nie wybaczają - dlatego szukam słodkości, które niosą ze sobą mniej kalorii niż czekolada. Dzisiaj prezentuję Wam kolejną słodką herbatę: Dilmah Toffee Banana.




W składzie tej mieszanki znajdziecie: czarną herbatę cejlońską (liść BOPF) oraz aromaty karmelu (3,5%) i banana (1,9%). Torebki pachną zdecydowanie bananowo i oczywiście są szczelnie zapakowane.




A z takich mniej kalorycznych ciast polecam Wam chlebek bananowy. Przygotowuję go według tego przepisu autorstwa jednej z najlepszych blogerek w Polsce :)




Po zalaniu torebki wrzątkiem pojawia się ten drugi aromat - karmelu. Jest bardzo przyjemny, łagodny. Herbata nabiera klasycznego, głębokiego brązowego koloru. Jak smakuje? Bardzo dobrze. Czarna herbata świetnie skomponowana z karmelowo-bananową nutą. Z akompaniamentem bananowych wypieków - genialna :)


niedziela, 7 grudnia 2014

Fragmenty: Wywiad z Borisem Akuninem

Nazwisko Borysa Akunina kojarzyłam, ale przyznaję, że nie czytałam jeszcze żadnej jego książki. Po przeczytaniu wywiadu z autorem w najnowszym magazynie Książki z pewnością niebawem do nich sięgnę, chociaż akurat ta rozmowa w dużej mierze dotyczyła szeroko pojętej sytuacji politycznej w Rosji, a literatury trochę mniej. Dużo w tym tekście także rozważań o przemijaniu, jakże mi bliskich. Przytoczony fragment to kwintesencja moich codziennych obserwacji.






W ostatnim czasie kilka kolejnych moich lektur traktowało o najnowszej historii Rosji (zupełnie tego nie planowałam). W przyszły weekend zabiorę Was na blogu w książkową wycieczkę po tym kraju.

sobota, 6 grudnia 2014

Wiesław Myśliwski - Kamień na kamieniu



Rozpoczynając rok temu moją znajomość z książkami Myśliwskiego, nie wiem czemu, ale doszukiwałam się w nich wątków autobiograficznych. Wydawało mi się oczywiste, że poważny i dojrzały pisarz w swoich powieściach przemyca wydarzenia ze swojego życia. Po kolejnej lekturze, jednej z najważniejszych w dorobku autora - Traktacie o łuskaniu fasoli, przekonałam się, jak różne i wielowymiarowe postacie wychodzą spod pióra tego artysty i że mogą być zupełnie wyimaginowane. Po przeczytaniu Kamienia na kamieniu i poznaniu kolejnego mężczyzny, którego wykreował Wiesław Myśliwski, nie mam już co do tego wątpliwości. Ale tym razem odnalazłam to, co łączy wszystkich jego głównych bohaterów i spina te książki w osobliwą całość.

Kamień na kamieniu to po raz kolejny swego rodzaju gawęda (tym razem byłam tą formą zachwycona). Historia opowiedziana została z powojennej perspektywy mieszkańca polskiej wsi. Jej punktem wyjścia jest przygotowywanie przez Szymona Pietruszkę rodzinnego grobowca. Jego losy poznajemy w kolejnych symbolicznie zatytułowanych rozdziałach. To opowieść pełna bolesnych wspomnień - wojny, walki w partyzantce, ubóstwa i choroby, ale także pięknych i radosnych chwil - biesiad, zauroczeń, wspólnego siadania do wigilijnego czy wielkanocnego stołu. Swoje ogromne piętno na wiejskim życiu odciska tutaj tradycja i ludowe zabobony.




Realia każdej z książek Myśliwskiego, które do tej pory czytałam, są nieco inne. To, co wspólne, to fatalne relacje głównych bohaterów z kobietami. Są fascynacje, są zauroczenia, są próby tworzenia związków, ale wszystko to kończy się niezrozumiałym fiaskiem, zupełną porażką. Nieudane związki są zadrą w życiu bohaterów, kłują i nie pozwalają o sobie zapomnieć.

Mimo, że nie lubię słuchać gwary, fanatycznie uwielbiam język polski bez lokalnych naleciałości, Wiesław Myśliwski sprawił, że jej regularne pojawianie się w tekście w ogóle mi nie przeszkadzało. Po prostu styl tej powieści jest tak piękny, dopracowany i misterny, że słowa i gramatyka zapożyczone z polskiej wsi stanowią nieodłączny element tej układanki. Pod względem językowym to książka z absolutnie najwyższej półki.

Kamień na kamieniu to poruszająca opowieść o przemijaniu. O ulotnej młodości i odpowiedzialności w dorosłym życiu. Rzecz, przy której warto się zatrzymać, żeby złapać oddech.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Bastek Black Island



Dzisiaj jeszcze raz na blogu pojawi się nieco lokalnego patriotyzmu, a mianowicie herbata pakowana na Mazurach. Dodatkowo zaparzyłam ją w nowym zaparzaczu - pięknym prezencie, który otrzymałam z okazji niedawnych urodzin.




Bastek Black Island to czarna liściasta herbata zamknięta w prostym opakowaniu, ale za to pełna dodatków. Oto skład: mieszanka herbat czarnych, malina 2%, skórka cytryny 2%, skórka grejpfruta 2%, żurawina 2%, ananas 2%, kardamon 2%, brzoskwinia 2%, jabłko 2%, imbir 2%, hibiskus 2%, pigwa 2%, aromaty. Susz pachnie oszałamiająco - gdzieś na pograniczu słodkiego i kwaśnego z wyraźną nutą przypraw.




Herbatę parzyłam wrzątkiem przez niecałe 3 minuty. Powoli woda nabrała głębokiego brązowego koloru, przełamanego czerwonawą barwą. Napar pachnie bardzo delikatnie, trochę owocowo. Podobnie smakuje: to klasyczna czarna herbata z owocowym posmakiem (raczej słodszym) z wyraźną, ale ciągle łagodną nutą przypraw na końcu. Kardamon i imbir robią tą mieszankę. Całość wypadła naprawdę super.




Polecam. Bastek Black Island to świetna herbata, której rozgrzewające składniki świetnie sprawdzą się teraz, gdy za oknem warunki są tak niesprzyjające. Przyniesie Wam trochę wakacji, gwarantuję!




Czy to herbaciane zwierzątko nie jest słodkie? Uśmiecham się za każdym razem, gdy na nie patrzę :)

piątek, 28 listopada 2014

Krzysztof Varga - Karolina



Książką Krzysztofa Vargi pod tytułem Trociny byłam po prostu zachwycona. Rozpływałam się nad świetnym wątkiem i ciętymi ripostami. Od Karoliny oczekiwałam tego samego. Ależ się przeliczyłam. To jedna z najgorszych książek, które przeczytałam w tym roku.




Ta powieść (?) to swego rodzaju portret, wariacja na temat tytułowej Karoliny. Dla narratora to kobieta-zagadka, bliższa lub dalsza koleżanka, o której fantazjuje. Niby ją zna, kojarzy, ale jednak więcej tu domniemywań na jej temat, co jest okropnie irytujące. Nawet rzekome fakty wydają się naciągane i w sumie nie wiadomo, gdzie jest granica między tym, co dla autora w tej postaci pewne i realne a tym, co jest tylko mniej ważną otoczką. Nie ma tu absolutnie żadnego wątku (a to rzadko któremu pisarzowi da się wybaczyć), pełno tu niezgrabnych przeskoków między różnymi opowieściami o tej w sumie nieciekawej dziewczynie. Ani przez chwilę nie nabrałam ochoty, żeby ją poznawać, raczej w miarę przewracania kartek tylko się coraz bardziej do niej zniechęcałam. Ale kończę lekturę wszystkich książek, więc tą też skończyłam...

Oczywiście, nie można odmówić Karolinie świetnego języka. Varga po raz kolejny wykazuje się niebywałą zręcznością w żonglowaniu środkami literackim, ale to nie wystarcza, gdy historia jest błaha i kiepska. Miażdżący przerost formy nad treścią. Przytłaczający tak bardzo, że nie da się oddychać. Nie polecam. Nie, nie, nie.




Dość osobliwym uczuciem było czytać niemal na każdej stronie tej książki swoje imię, nierzadko powtórzone kilkakrotnie ;)