Pierwsza część Mojej walki, wchodząc do polskich księgarni, była już książką owianą atmosferą skandalu, w zasadzie na tym była oparta jej cała promocja. Norweski pisarz wyciągnął na światło dzienne wszystkie rodzinne brudy, bez skrupułów rozprawił się ze swoją przeszłością na łamach monumentalnej powieści. Kontrowersje, jakie wywołała ta pozycja, mogły dać wrażenie, że mowa tu co najmniej o przyznaniu się do popełnienia jakiegoś ciężkiego przestępstwa... A to po prostu do bólu szczera autobiografia pisarza, w którego życiu nie zdarzyło się absolutnie nic niecodziennego. Podkreślam, NIC.
Problemy okresu dojrzewania, pierwszy alkohol czy papierosy, pierwsze intymne zbliżenia - w pewnym okresie życia to niezwykle ekscytujące sprawy, z perspektywy czasu - niekoniecznie. Brak dobrych relacji z którymś z rodziców, rozwody - budowanie więzi z różnych powodów nie udaje się w wielu rodzinach. Ciężkie choroby bliskich osób, temat umierania - nieuniknione. Mniej więcej o tym jest Moja walka, czyli stanowi kwintesencję prawdziwego, zupełnie zwyczajnego życia.
W takim razie skąd sukces tej powieści? W każdej rodzinie są sprawy, które najchętniej zamiatałoby się pod dywan i najczęściej tak się robi. Każdy dom skrywa wstydliwe historie, o których niezręcznie mówić. A Knausgrad wszystkie problemy swoje i swoich najbliższych wykrzyczał całemu światu. Złamał niepisane prawo, nic dziwnego, że rodzina ma mu to za złe. Jednocześnie tego rodzaju problemy są nieodłącznym elementem w strukturze każdej rodziny, także każdy czytelnik w okamgnieniu identyfikuje się z autorem i zatapia w jego opowieści. Doskonała forma autoterapii własnych problemów, a jednocześnie zaspokojenie niezrozumiałej ludzkiej potrzeby podglądania cudzego życia.
Gwarantuję, że będzie Wam się czytało to książkę świetnie. Szybko przemkniecie przez te kilkaset stron, nie mogąc oderwać się od lektury. To bardzo dobrze napisana rzecz. Tylko co pozostaje po tej wędrówce przez bebechy Karla Ove Knausgarda? Trochę podziwu dla odwagi autora, ale głównie niesmak...