niedziela, 28 sierpnia 2016

Wakacyjne podróże: Wacław Radziwinowicz - Creme de la Kreml



Wakacje powoli chylą się ku końcowi (te zimne poranki!), ale staram się, na ile to możliwe, ciągle cieszyć się letnią atmosferą i przede wszystkim ciepłą aurą (szczególnie dziś! Temperatura sprzyja!). Akurat w tym roku, po styczniowej podróży do Kalifornii i majówce w Barcelonie, w lipcu i sierpniu nie wybrałam się na żaden specjalny urlop (tylko na chwilę w Tatry). Jednak czuję się, jakbym zwiedziła ostatnio spory kawałek świata ;) Jak to możliwe? Oczywiście książki, książki i jeszcze raz książki! Mam za sobą serię lektur, które zabrały mnie do Rosji, Japonii, Grecji, na Spitsbergen i do Nowego Jorku. Zaczynamy od kraju położonego najbliżej Polski.

Creme de la Kreml Wacława Radziwinowicza (skończyliśmy to samo liceum!!!) to swego rodzaju kontynuacja Gogola w czasach Google`a - seria chronologicznie ułożonych krótkich tekstów dotyczących bieżących wydarzeń w największym państwie świata. Radziwinowicz jako akredytowany dziennikarz mieszkał w Moskwie przez wiele lat - Creme... to zapiski z ponad roku przed wydaleniem go do Polski na skutek politycznych rozgrywek.




Mimo nieprzyjemności, które spotkały autora, pozostaje sympatykiem Rosjan, rosyjskiej kultury i tradycji. Zdecydowana większość tekstów odnosi się do przeróżnych decyzji rządzących Rosją z prezydentem Putinem na czele, jednak Radziwinowicz wszystkie te kwestie opisuje z perspektywy szeregowego obywatela. Jest blisko ludzi, jakkolwiek patetycznie to brzmi. Świetnie ukazuje rozdźwięk między teorią a praktyką w rosyjskich realiach. A wszystko przedstawia z dużą dawką humoru i sympatii, nie tracąc zdrowego dystansu.

Mam za sobą lekturę wielu książek nawiązujących tematyką do najnowszej historii Rosji (sporo pojawiło się na blogu, zajrzyjcie do Listy książek). To zagadnienia, które niezwykle mnie intrygują. Rosyjska dusza w konfrontacji z trudnymi dziejami tego państwa, które trudno jednoznacznie ocenić - mieszanka wybuchowa. Książka Creme de la Kreml momentami jest tak absurdalna, że trudno uwierzyć, że ten kraj funkcjonuje. Rosjanie mierzą się codziennie z nieco odrealnioną rzeczywistością. Co innego widzą na ulicy, czego innego dowiadują się w mediach. Do tego w różnym stopniu zdają sobie z tego sprawę.

Jak żyć? w tych okolicznościach - Radziwinowicz chyba zna odpowiedź na to pytanie, gorąco polecam tą lekturę. Dla mnie tym ciekawszą, że od ponad pół roku co tydzień spotykam się na lekcjach rosyjskiego z rodowitą Moskwianką, która oprócz języka przybliża mi również rosyjskie realia. Skąd moja fascynacja Wschodem? Za sprawą Dziadków ze strony Mojej Mamy mogę o sobie powiedzieć, że mam korzenie zza wschodniej granicy, nie bezpośrednio z Rosji, ale kto wie? Gdzieś tam pobrzmiewa we mnie słowiańskie pochodzenie. Od kiedy pamiętam, nosiłam w sobie potrzebę poznania języka rosyjskiego i teraz spełniam to marzenie. Tołstoj przeczytany w oryginale - to będzie coś! Książki, lekcje... Chyba niebawem przyjdzie czas na prawdziwe podróże na Wschód.

P.S. Na zdjęciach według mnie najlepsze słodycze na świecie - prosto z Białorusi. Nie po raz pierwszy tutaj.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Flirty Lady Lipton



Flirty Lady Lipton kusi soczyście różowym opakowaniem, na którym znajdujemy informację, że to zmysłowa herbata z kwiatowym aromatem, a jej smak jest czarujący. Mało konkretnie, ale intrygująco. To po prostu czarna herbata z dodatkiem aromatu (nie wiadomo jakiego), ale spróbowałam.




W pudełku jest dwadzieścia torebek w kształcie piramidek. Listki w nich są dość kruche, niezbyt twarde. Mają bardzo słaby aromat, przywykłam, że z takich opakowań wręcz bucha jakiś intensywny zapach. Nic z tych rzeczy.




Zalecone parzenie to 2-3 minuty wrzątkiem. Napar, który uzyskujemy, jest stosunkowo jasny jak na czarne herbaty Lipton. Klarowny, dość przejrzysty. Pachnie kwiatowo, nawet całkiem naturalnie i przynajmniej na początku nie razi sztucznością. Świeżo zaparzona herbata smakuje nieźle, gładko i delikatnie, nie jest cierpka. Ten kwiatowy dodatek specjalnie nie wpływa na smak zwykłej czarnej herbaty, tyle że pozostawia trochę takiego chemicznego posmaku na podniebieniu. Ale tylko przez chwilę.




Flirty Lady Lipton w sumie nie jest zła, z nóg też nie zwala. Można spróbować. To raczej łagodna herbata, odrobinę sztuczna, ale gdzieś tam między posiłkami albo do ciastka w sam raz.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Virginia Woolf - Eseje wybrane



Pozostajemy w temacie klasycznej angielskiej literatury. Eseje wybrane Woolf to książka, która na moim nocny stoliku przeleżała chyba pół roku. Bynajmniej nie dlatego, że nie mogłam przez nią przebrnąć. Przeciwnie! To po prostu cudo, majstersztyk, którym chciałam się delektować jak najdłużej. Każdego wieczoru, kiedy kładłam się do łóżka i nie byłam akurat tak zmęczona, że zasypiałam w ciągu sekundy, pozwalałam sobie na przeczytanie jednego eseju, rozkoszując się każdym zdaniem, wielokrotnie zatrzymując się na dłuższą chwilę przy niektórych zdaniach lub całych akapitach. Brzmi to nieomal erotycznie, ale to naprawdę istna czytelnicza orgia.




Od momentu w którym dostałam tą książkę (podziękowania przesyłam Mojej Siostrze), spodziewałam się, że to będzie wyjątkowa lektura. Wobec tego na jej rozpoczęcie wybrałam sobie wyjątkowe okoliczności: zimowy wieczór w British Library w Londynie. Chyba trudno sobie wyobrazić bardziej adekwatne miejsce :) Podczas mojej styczniowej podróży do Stanów w oczekiwaniu na kolejny samolot miałam do dyspozycji właśnie jeden wolny wieczór angielskiej stolicy. Nie mając szans na żadne duże zwiedzanie, udałam się właśnie do biblioteki z książką pod pachą (taka ze mnie nudziara).




Co mnie tak urzekło w Esejach wybranych? Przede wszystkim styl. Te zdania są niesamowite - tak misternie skonstruowane, tak trafne i genialne, że chyba nieważne, o czym Virginia by pisała, jej proza zwala z nóg. Tworzy barwne opisy - postacie i przedmioty, o których pisze, są tak realne, jakby zaraz miały z tej książki wyskoczyć, są na wyciągnięcie ręki. Jednocześnie autorka potrafi je uchwycić nie tylko statycznie, świetnie radzi sobie również z ujmowaniem w słowa ruchu, szybkich zmian, dynamicznych wydarzeń. Emocje, które temu towarzyszą, są wręcz namacalne, oczywiste, nieodłączne. Język tych esejów jest po prostu przepiękny!

Oczywiście najlepszy styl to nie wszystko, ostatecznie kluczowa jest treść. Jak sam tytuł wskazuje, nie jest to cały eseistyczny dorobek Woolf, tylko starannie wybrany wycinek. Teksty zostały pogrupowane tematycznie. Dużo miejsca zajmują tematy okołoksiążkowe - czytanie, pisanie, recenzowanie. Prawdziwa gratka! Oprócz tego podróżowanie, w różnych jego aspektach - wycieczki, które pisarka odbyła i te, które sobie wymyśliła. Topos drogi w literaturze nie przeminie nigdy! Spora część to opowieści poświęcone konkretnym kobietom, takie małe biografie.

Najbardziej zaskakujące jest, jak bardzo uniwersalne i ponadczasowe są eseje Woolf. Większość z niewielkimi dosłownie poprawkami mogłaby się ukazać w aktualnych gazetach czy na portalach internetowych i po prostu zachwycać. Wytrwałych czytelników. Bo mimo swojego niezaprzeczalnego uroku to nie jest łatwa lektura. Podejrzewam, że wiele młodych osób wychowanych w dobie krótkich tekstów w formie instant, które zalewają Internet, może mieć problem z dobrnięciem do sedna i przetrawieniem tekstów Woolf. To piękno z jej prozy trzeba też umieć wydobyć.

Polecam. Gorąco. Czytajcie w ciszy, spokoju, bez pośpiechu. To będzie cudowne doświadczenie!

P.S. W British Library zamówiłam zieloną herbatę jaśminową i niestety była to jedna z bardziej wstrętnych rzeczy, które kiedykolwiek piłam, nie polecam...

piątek, 12 sierpnia 2016

William Makepeace Thackeray - Targowisko próżności



Nie ma sensu i nie da się pisać o książce takiej jak Targowisko próżności w kategoriach podoba się/nie podoba/polecam/nie polecam. Nie ulega wątpliwości, że ten tytuł to klasyka światowej literatury. Uważam, że żeby wypowiadać się o współczesnej literaturze, należy zacząć od zapoznania się z tym, co stanowi jej kanon. Inna sprawa, że do takich lektur należy dorosnąć... Wobec tego dzisiejszy wpis nie będzie standardowy. Poniżej krótko punktuję, dlaczego oprócz oczywistych powodów (bo to klasyka!) Targowisko... jest szczególnie warte uwagi.




1. Bo ma świetnego narratora.

Narrator tej książki niby jest wszechwiedzący (terminologia z lekcji języka polskiego), ale nie do końca, niby nie bierze udziału w wydarzeniach, ale jest niezwykle blisko bohaterów, niby zdystansowany, ale jednak trochę uwikłany w historię. Sam w sobie jest intrygujący, a jego sposób opowiadania niepowtarzalny.

2. Bo świetnie oddaje klimat epoki.

Targowisko próżności to bilet na podróż w czasie do początków XIX wieku w Wielkiej Brytanii. Realia życia, codzienność i wydarzenia niecodzienne, społeczne zależności, pozycja ówczesnych kobiet.

3. Bo ludzie byli, są i będą próżni.

Dzisiaj mamy portale plotkarskie, ale niezdrowe zainteresowanie życiem celebrytów, nierzadko napędzane przez nich samych, to nie jest kaprys naszych czasów. Tylko dwieście lat temu drogi rozchodzenia się informacji były nieco inne...

4. Bo to dobra historia (pełna intryg).

Być może chwilami nieco rozwlekła, ale jednak jest to dobra powieść obyczajowa. Nie brakuje tu przebiegłych postaci, które rywalizują na różnych polach, między innymi o rodzinne majątki. Oprócz tego oczywiście jest dużo miłości, flirtów, kokieterii. Niespodziewana śmierć, bo końcu trwa wojna. Smutki, radości. Jest wszystko, co trzeba ;)

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Liu Bao Cha



Byłam bardzo miło zaskoczona, poszukując w Internecie informacji o herbacie Liu Bao Cha, którą miałam (i w sumie mam ciągle) okazję ostatnio smakować - jest ich naprawdę sporo. To jeden z moich zakupów z Czajowni pochodzący z chińskiej prowincji Guangxi. Okazuje się, że to herbata, którą można określić jako wstęp do pu erh - często zresztą można ją dostać w formie zbitego krążka. Jednak jej proces przygotowywania (częściowa oksydacja przed fermentacją) sprawia, że ma delikatniejszy smak od klasycznych pu erh. Przekonajmy się :)




Listki tej herbaty są całkiem spore, bardzo sztywne i niezbyt kruche. Są ciemnoszare, trochę brązowe i jakby pokryte kurzem, chociaż wcale się nie pylą. Pachną jak przystało na pu erh (no, powiedzmy jej młodszą siostrę) - zgniłą trawą, sianem. Jednak wcale nie jest to niemiły zapach, nie jest ostry czy gryzący.






Trzymałam się parzenia zaleconego na opakowaniu to znaczy trzykrotnie temperaturą 80 stopni (trochę wyższą przy ostatnim parzeniu).





Napary z każdego kolejnego parzenia widzicie na zdjęciach poniżej - jak wskazuje barwa, od lewej do prawej. Nie tylko kolor się różnił, smak także się zmieniał, niestety na niekorzyść.




Bezapelacyjnie za pierwszym razem otrzymałam najlepszą herbatę. Kolor bliski pu erh - ciemnopomarańczowy, złamany brązem, taki rudawy. Aromat raczej delikatny, jakby słodkawy - przypominał mi indyjską herbatę assam wzbogaconą o taką trawiastą nutę. Przy smakowaniu ten akcent był zaznaczony jeszcze bardziej. Ta herbata jest zawieszona gdzieś między klasycznymi czarnymi a ciężkimi pu erh. Jej smak był wspaniale wyważony, jedwabisty i bardzo gładki, równy.




Za drugim razem napar zyskał mniej intensywną barwę - pomarańczową złamaną szarym. Tym razem aromat wydał mi się bardziej dymny, jakby spalony, a sam smak stracił charakter, był zdecydowanie słabszy. Wobec tego za trzecim razem podkręciłam temperaturę o kilka stopni (około 85-7). Napój był jeszcze bardziej szaro-pomarańczowy, z barwy jakby podobnie intensywny, ale smak już zupełnie nie ten. Wyraźnie wodnisty, a do tego pojawił się gorzki posmak. Może jednak nie warto było podnosić tej temperatury? Muszę jeszcze poszukać sposobu na to ostatnie parzenie.






Mimo wszystko gorąco polecam Wam Liu Bao Cha. To niezwykle inspirujące, że możliwe jest stworzenie herbaty zawieszonej gdzieś pomiędzy dwoma doskonale mi znanymi smakami.