Nad Warszawą szaleje burza, która skutecznie wygoniła mnie z balkonu, na którym od rana cieszę się upałem (który absolutnie uwielbiam), czytając na zmianę książki i gazety. Ale skoro już trafiłam do mieszkania, siadam przed komputerem i w końcu przyszła pora na nowy wpis. Dzisiaj - książka (chociaż herbatę na upał również polecam :).
Światło, którego nie widać to kolejna z (pewnie miliona) powieści, które opisują drugą wojnę światową. To, co różni te historie od siebie, to perspektywa, z której są opisywane. Relacje z dramatycznych wydarzeń najczęściej zdają ci, którzy byli ofiarami, pokrzywdzonymi, w jakikolwiek sposób ucierpieli w starciu z wojskami III Rzeszy pragnącymi zawładnąć Europą. Rzadko opowieść snuje bohater (rzeczywisty bądź wyimaginowany) będący częścią hitlerowskiej machiny wojennej. Czytelnik, który znajduje się w głowie takiej postaci, przekracza pewną granicę - daje jej szansę. Osobie, która brała udział w wydarzeniach podważających istotę człowieczeństwa, zapoznając się z jej pobudkami, daje możliwość rehabilitacji. Przecież kogoś takiego należałoby od razu skreślić!... To intrygujące, a taka lektura niesamowicie angażująca. Klasyczne przykłady to Rozmowy z katem Moczarskiego i Łaskawe Littella. Światło... daje nadzieję na równie emocjonujące doświadczenie.
Wychowany w sierocińcu nastoletni Werner trafia do szkoły wojskowej, a następnie do służby w niemieckiej jednostce zajmującej się rozpracowywaniem wrogich wojsk, namierzając i rozszyfrowując radiowe komunikaty. Radio to element splatający losy chłopaka z Marie-Laurie, niewidomą Francuzką z drugiej strony barykady. Od pierwszych stron nie ma wątpliwości, że bohaterowie w końcu się spotkają. W tym pośrednim kontakcie za pośrednictwem radia jest jakaś magia. Magiczny również jest powód, dla którego ojciec Marie-Laurie jest poszukiwany przez Wermacht. A całość w akompaniamencie Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi. Momentami jest nawet ckliwie, jednak ciągle ciekawie.
O ile treść książki jest interesująca (nie zwala z nóg, ale ma to coś), o tyle forma okropna. Rozdziały na dwie, trzy, może cztery strony. Jakby czytelnik nie był w stanie skupić dłużej uwagi - owszem, to ogólnoświatowa tendencja w czytelnictwie za sprawą internetowych mediów, ale sądziłam, że książki pozostaną niewzruszone. Możecie powiedzieć, że te krótkie, fragmentaryczne migawki to znany w literaturze sposób nadawania wydarzeniom dynamiki. Jeśli taki był zamysł, to wyszło nieudolnie, odsyłam do klasyki, też wojennej, żeby nie odchodzić daleko: Miron Białoszewski Pamiętniki z powstania warszawskiego. Nie wyszło także wybieganie co trochę z akcją do przodu - w tym wypadku zupełnie pozbawia tą historię bardzo ważnego elementu zaskoczenia. Wszystkie karty są odkryte od razu.
Z racji tego co powyżej Światło, którego nie widać było dla mnie odrobinę męczącą lekturą. Mimo to nie żałuję, że je przeczytałam, zawiera w sobie piękną opowieść. Daje jej ogromny plus za realizm! Mimo wszystko polecam. Ale czy to dzieło warte Pulitzera? Nie, nie postawię Anthony`ego Doerra na tej samej półce co Hemingwaya, Steinbecka i Morrison.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podpisz się, proszę.