wtorek, 26 lipca 2016

Loyd Tea Wine inspirowana smakiem czerwonego wina



To mnie niezwykle zaintrygowało - seria herbat Loyd, które mają imitować smak wina. Zwykle te herbaty, które mają udawać coś innego, to nie są specjalnie udane produkty (pierwszy przykład z brzegu: truskawkowa babeczka), ale moja ciekawość zwyciężyła. Na szczęście rozsądek też miał coś do powiedzenia i nie kupiłam od razu wszystkich smaków, ale tylko ten, który ma być rzekomo jak wino czerwone.




Można było się spodziewać, że napar Loyd Tea Wine będzie oparty tylko na hibiskusie, ale jak się okazało, nie zabrakło tu klasycznej czarnej herbaty. Skład prezentuje się następująco: kwiat hibiskusa, suszony sok (?!) z czarnej porzeczki 17%, herbata czarna 13 %, liść jeżyny, korzeń prażonej cykorii, owoc aronii, aromaty, korzeń lukrecji 5%, owoc dzikiej róży, suszone owoce winogron 0,5%, ekstrakt wina 0,1%. Pokaźna lista.




W torebkach wyraźnie widać grudki poszczególnych składników. Ich zapach rzeczywiście - bez dwóch zdań -przypomina czerwone wino. Jest bardzo intensywny i wręcz zatyka przy otwarciu paczki.




Zalecone na opakowaniu parzenie to wrzątek przez 5 minut. Początkowo napar robi się mętno-zielony, ale już po chwili nabiera początkowo różowej, a potem głęboko czerwonej barwy. Aromat ciągle pozostaje winny, ale już bardziej dominuje w nim dzika róża i czarna porzeczka. Czy wobec tego herbatka będzie w smaku kwaśna? Trochę tak, ale w przyjemny, nie wykrzywiający buzi sposób ;) Może rzeczywiście jest to jakaś namiastka wina, ale ewidentnie bezalkoholowego, bo brakuje temu naparowi wyrazistości.




W sumie to całkiem miłe zaskoczenie, bo ten napar smakuje po prostu dobrze. Gdzieś tam może nawet nawiązuje do wina. Polecam tym wszystkim, dla których sam hibiskus jest zbyt kwaśny albo zbyt delikatny w smaku. Domieszka herbaty w tej mieszance spełnia swoją funkcję, dystansuje ten napój od zwykłych herbatek owocowych.


wtorek, 12 lipca 2016

Robert Galbraith - Żniwa zła



Cormoran Strike w kolejnej odsłonie kryminalnej serii Galbraith/Rowling znowu zajmuje się sprawą makabrycznej zbrodni. Autorka po raz drugi zorganizowała niezwykle brutalne morderstwo, a pierwszy dowód w sprawie przysyła detektywowi prosto do biura. Do tego morderca cały czas znajduje się niezwykle blisko śledztwa, a czytelnik dostaje szansę, by dowiedzieć się, co myśli... Brzmi emocjonująco.

A mimo to Żniwa zła mnie osobiście rozczarowały. Byłam mile zaskoczona Wołaniem kukułki, które okazało się naprawdę dobrym kryminałem. Byłam pod wrażeniem, gdy w Jedwabniku autorka Harry`ego Pottera stworzyła kilka bardzo drastycznych scen, z czego powstała naprawdę odważna powieść. Tam też umiejętnie wplotła wątki obyczajowe z życia detektywa i jego asystentki - proporcje między głównym wątkiem a pobocznymi były odpowiednie. W trzeciej części historia nie jest już taka zgrabna. Nawiązań do życia Strike`a robi się za dużo, śledztwo wydaje się przez to ograniczone i mało zaskakujące. Na pierwszym planie dużo miejsca zajmuje również Robin, rozpycha się łokciami ze swoją historią, która momentami ociera się o melodramat. Mi to nie leży.

Brakowało mi w tej książce dobrze budowanego napięcia. Tak klasycznie - powinno rosnąć do niemal ostatniej strony. Tutaj tak nie było. W zasadzie niespokojnie robi się, gdy morderca niemal ociera się o bohaterów, ale to dzieje się jakby falami. I w tym względzie elementu zaskoczenia również zabrakło - od pierwszych stron wiadomo, kto kogo napadnie i jak to się skończy. Żeby było jeszcze bardziej przewidywalnie, Strike`a odsuną od śledztwa. A i tak zagadkę rozwiąże... Powiew nudy.

W żadnym wypadku nie żałuję tej lektury, umiliła mi urlop (zdjęcie z sopockiej plaży) i właśnie na tą okazję nadawała się idealnie. Średni kryminał, ale napisany bardzo dobrym językiem z dużą dozą wątków relacji damsko-męskich - polecam, jeśli akurat na taką książkę będziecie mili ochotę.

P.S. Nie wiem, czy Rowling się zadeklarowała, ale z pewnością przygotowała sobie pole, żeby przygotować kolejną część. Nie wiem tylko, czy ktokolwiek zostanie zamordowany, bo rozwinięcie miłosnych perypetii Robin i Cormorana może wystarczyć na całą książkę...