niedziela, 31 sierpnia 2014

Kwitnące kaktusy



Jeśli jesteście tu ze mną już od dłuższego czasu i pamiętacie ten post o Wystawie Kaktusów w Warszawie lub śledzicie mój instagram, to doskonale wiecie, że jestem absolutną fanką tych roślin. Jeśli byliście kiedyś u mnie w domu i przemknęliście wzrokiem po parapetach, wiecie, że nie ma tam wolnego nawet centymetra kwadratowego. Kaktusy wypełniają je szczelnie :) Najlepsze wrażenie robią, gdy kwitną, więc tą okazję wybrałam na zaprezentowanie na blogu mojej kolejnej, po herbacie i książkach, pasji.




Mammilaria campto, którą widzicie na początkowych zdjęciach, zakwitła w tym roku po raz pierwszy. Ma piękne, delikatne, białe kwiatki.




Z kolei Rebutia (niestety nie wiem dokładnie jaka), którą widzicie poniżej, kwitnie od lat. Początkowo dawała jeden, potem kilka kwiatów. Spójrzcie, ile pączków wydała w tym roku...




... i zakwitły one niemal jednocześnie. Cudowny widok :)








piątek, 29 sierpnia 2014

Zadie Smith - Londyn NW



Z pewnością nie należę do grupy osób, które z niecierpliwością wyczekiwały tej powieści. Zadie Smith jawiła mi się do tej pory jako pisarka bardzo nierówna, nie trzymająca poziomu, aczkolwiek momentami rzeczywiście niezwykle błyskotliwa i ujmująca. Dlatego też mimo męki nad Łowcą autografów, sięgnęłam po Białe zęby (wzbudziły we mnie mieszane uczucia), żeby w końcu trafić na intrygujące i przemawiające do mnie O pięknie. Ta wyboista droga po prozie autorki sprawiła, że do Londyn NW podchodziłam bardzo sceptycznie. Aczkolwiek sam temat wydawał się ciekawy: portret ówczesnych 30-latków wywodzących się z kulturowego tygla północno-zachodniej części Londynu.

Schemat, który wykorzystała Smith - cztery postacie, których losy splatają się w ważnych momentach, a ich opis poprzedzone są wybiegami w przyszłość, przypominał mi nieco scenariusz filmowy. W ogóle pierwsze, o czym chcę napisać po tej lekturze to to, że jest pełna żonglerki formą. Po pierwszej części miałam serdecznie dość kursywy, pourywanych zdań i innych operacji na słowach w konfrontacji z brakiem treści. Fatalny początek. Na szczęście potem pojawił się klasycznie napisany tekst i istotna akcja. Kolejne literackie zabiegi (niestety, pojawiają się jeszcze...) okazały się mniej uciążliwe, ale i tak według mnie zupełnie niepotrzebne.

To tyle o tym jak pisze Zadie Smith, teraz zasadnicze pytanie: o czym? Czy warto przełknąć tą formę dla treści?




Londyn NW traktuje o awansie społecznym. Stanowi on swojego rodzaju punkt odniesienia wszystkich wydarzeń, które mają miejsce w książce. Pochodzenie bohaterów nie ułatwia im osiągnięcia sukcesu wyrażonego w ten sposób, aczkolwiek nie zamyka przed nimi takiej możliwości. Dwóm dziewczynom się udało, dwóch chłopaków grzęźnie po drodze. Trzy dekady życia za nimi, Zadie Smith robi im bezlitosny bilans. Wypada okropnie gorzko i na niczyją korzyść.

Pole do dyskusji jest bardzo szerokie. Jaką wagę ma pochodzenie w dobie globalizacji? Co daje nam szczęście i dlaczego? Czy można odciąć się od przeszłości zupełnie albo wybrać z niej tylko to, co najlepsze? Listę pytań można rozwijać, ale mam poczucie, że to nadinterpretacja... Bohaterowie tej książki są samotni i zagubieni. Nijacy i bezbarwni. Nie reprezentują swojego pokolenia. Rozczarowują w sposób rozczarowujący (!). Nie widzę potrzeby rozprawiać nad sukcesami przekutymi w porażki na własne życzenie...

Nie mam wątpliwości, że Zadie Smith jest wyjątkową pisarką. Z niektórych akapitów tej powieści literacki talent po prostu kipi, a jednak ciągle nie stworzyła powieści totalnej. Fantastycznej pod każdym względem - z dobrą fabułą, językiem i bez uciekania w ozdobniki. Bo ma ku temu predyspozycje, jakich może jej pozazdrościć wielu współczesnych pisarzy. A jednak Londyn NW to tylko jej kolejna wprawka. Lektura nieobowiązkowa.

środa, 27 sierpnia 2014

Hiszpańskie wakacje



Uśmiechnęłam się bardzo szeroko, gdy zobaczyłam, jak nazywa się ta herbata. Jestem niezwykle ciekawa, czy ktoś, kto ją nam sprezentował, wiedział, że już kilkakrotnie podróżowaliśmy wspólnie do Hiszpanii? A może nawet już wiedział, że wybieramy się tam na podróż poślubną? Rok temu o tej porze spędzaliśmy cudowne wakacje na Teneryfie i nad tym naparem miło je sobie wspominam. Szczególnie, że dzisiaj po kilku pochmurnych i deszczowych dniach, wreszcie wyszło słońce!




W paczuszce Hiszpańskich wakacji znajdujemy kilka składników o niezwykle intensywnych kolorach. Niestety dokładny skład herbatki przepadł w czeluściach Internetu - wymienię to, co sama rozpoznałam, niestety istnieje szansa, że coś przeoczyłam. W każdym razie jestem pewna, że w suszu nie ma listków herbaty. To typowy napój owocowy. Dominuje hibiskus oraz płatki róży, bławatka i słonecznika. Sporo tu także owoców - kandyzowana papaja i ananas oraz kawałki jabłka, pomarańczy i czarnej porzeczki. Całość pachnie dość kwaskowato, gryząco.






Jak zwykle użyłam do zaparzenia takiej mieszanki wrzącej wody. Bezpośrednio po zalaniu napar jest szaro-granatowy. Warto przyjrzeć się, jak stopniowo nabiera rumieńców i staje się najpierw jasno, a potem ciemno różowy, a płatki kwiatów stopniowo się rozwijają. Wokół roztacza się przyjemny aromat kwaśnych owoców.






Jak smakuje? Niestety równie kwaskowato jak pachnie. Sam smak jest dość płaski, nijaki. Zauważyłam, że tak bywa z mieszankami z wielu składników, gdzie w zasadzie żaden nie dominuje i wszystkie się zlewają. Hiszpańskie wakacje sprawdzą się do przełamywania słodkich deserów.




*

A na koniec taka mała gwiazdka, haczyk, który sprawia, że w nazwie Hiszpańskie wakacje dla herbatki nie do końca wszystko gra (mimo tylu moich miłych skojarzeń). Otóż Hiszpanie praktycznie herbaty nie piją... W czasie moich kilku podróży do tego kraju przekonałam się, że herbata to tam dość egzotyczny, niecodzienny napój. W hotelach, które przyjmują turystów z całego świata przy śniadaniu owszem znajdziecie kilka torebek do zaparzania, ale podłej jakości i tylko herbatę czarną. W kuchennych szafkach rodowitych Hiszpanów próżno szukać jakiegokolwiek suszu... Lepiej ode mnie opowie Wam o tym Herbatniczek, której tekst (i całego bloga!) gorąco polecam.


niedziela, 24 sierpnia 2014

Koronkowa zastawa



Zastawę, którą chcę Wam dzisiaj pokazać w pełnej krasie, niektórzy być może już dobrze kojarzą. Te kubki i filiżanki wystąpiły na tym blogu już wiele razy przy okazji prezentowania różnych herbat. To cudowny prezent ślubny, którzy otrzymaliśmy od Naszej Świadkowej dokładnie rok temu... Tak, dzisiaj obchodzimy rocznicę ślubu ;)












Piękne są te koronki!


sobota, 23 sierpnia 2014

Fragmenty: Wywiad z Anną Przedpełską-Trzeciakowską, polską tłumaczką Jane Austen

Jak często, czytając obcojęzycznych pisarzy, myślicie o tłumaczu, dzięki któremu macie przyjemność obcować z literaturą spoza Polski? Ja przyznaję, że rzadko, aczkolwiek od dłuższego czasu zwracam uwagę na tytuł oryginału i wówczas również spoglądam na nazwisko tłumacza. W ostatnich Wysokich Obcasach Extra ukazał się wywiad z Anną Przedpełską-Trzeciakowską, której zawdzięczamy polskie przekłady dzieł Jane Austen. Nie dość, że pani Anna wykonała dla nas fantastyczną pracę - podarowała nam ważny kawałek angielskiej literatury, to do tego jest niezwykle inspirującą osobą z bogatym życiorysem. Poniżej kilka zdań z tekstu, polecam całość!




czwartek, 21 sierpnia 2014

John Steinbeck - East of Eden



Regularnie staram się podejmować trud czytania anglojęzycznych książek w oryginale. Trud, bo mimo że znam angielski na tyle, że nie potrzebuję prawie w ogóle zaglądać do słownika, to jednak taka lektura wymaga ode mnie o wiele więcej skupienia i przede wszystkim więcej czasu, niż gdybym czytała ją po polsku. Ale warto. Satysfakcja, którą daje poznawanie tekstów dokładnie takimi, jakie stworzyli je pisarze, jest ogromna. Wolne chwile w ostatnich dwóch miesiącach poświęcałam East of Eden (polski tytuł Na wschód od Edenu) Johna Steinbeck`a. To najdłuższa i najdłużej powstająca (!) powieść amerykańskiego Noblisty. Niezwykle dopracowana i przejmująca.




Akcja East of Eden toczy się w Kalifornii. Bohaterowie to ludzie napływający do tego miejsca ze wschodnich stanów na początku XX wieku. Równolegle wiodą tu życie dwie rodziny: Hamiltonowie i Traskowie, których losy splatają się w szczególny sposób. Spoza tych dwóch rodów pochodzi Cathy, najbardziej wyrazista postać sagi. Jedyna kobieta pośród wielu mężczyzn. Psychopatyczna, socjopatyczna i rujnująca życie wszystkich, których spotyka na swojej drodze, a jednocześnie w paranoiczny sposób fascynująca. Na tle malowniczego krajobrazu doliny rzeki Salinas ma miejsce szereg dramatów, wydarzeń, które na zawsze burzą spokój Trask`ów.

Skąd w człowieku bierze się zło? Czy to nieodłączona cząstka każdego z nas czy może piętno przekazywane z pokolenia na pokolenie? Jak na nasze postępowanie wpływa świadomość grzechów naszych przodków? Czy możliwe jest rozpoczęcie wszystkiego od nowa? W oparciu o biblijne symbole autor zadaje te pytania nie raz, ale wiele razy w coraz to nowych kontekstach. Kolejne pokolenia jego bohaterów nieudolnie poszukują szczęścia, zmagając się z tym, co ktoś przed nimi bezpowrotnie zaprzepaścił. Trudno się od tego odciąć, ale życie tylko przeszłością też nie jest możliwe.

East of Eden to najbardziej osobista książka w dorobku pisarza. Jest przepełniona wątkami autobiograficznymi z życia artysty. Rzecz dzieje się w miejscu jego urodzenia, powieściowe rodziny powstały w oparciu o jego prawdziwych bliskich, doszukano się pierwowzoru potwornej Cathy w drugiej żonie Steinbeck`a. To niepokojące, a jednocześnie powoduje, że powieść wywołuje w czytelniku jeszcze więcej emocji.




Na jaki angielski napotkałam w tej książce? Raczej trudniejszy. Sporo tu rzadko spotykanych słów, moc idiomów, ale stosunkowo proste struktury gramatyczne. Styl Steinbecka określiłabym jako czysty, przejrzysty, wyrafinowany. W odbiorze genialny.

Nie mam wątpliwości, że to niezwykle ważna książka, którą należy poznać. Żeby przekonać się o prawdziwości tego zdania: I believe that there is one story in the world, and only one, that has frightened and inspired us (...).


poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Zielona z owocem żurawiny



W powietrzu dzisiaj wisi już nieuchronna jesień. Tym milej wspominam niespieszne śniadania w ogrodzie na Mazurach przy słonecznej pogodzie. W czasie jednego z takich poranków przygotowałam te zdjęcia (pojawiły się już na moim instagramie, na którego serdecznie zapraszam) i dzisiaj napiszę o herbacie, której wówczas pierwszy raz próbowałam.




Rzeczona herbata to Zielona z owocem żurawiny. Jej opakowanie przywodzi mi na myśl jakiś ziółka i rzeczywiście marka Malwa od ziół i mieszanek leczniczych zaczynała. Herbaty różnych gatunków stały się dopełnieniem asortymentu firmy. Czy są godne uwagi?




Skład herbaty podany na opakowaniu nieco rozczarowuje - mieszanka herbat zielonych nie brzmi dobrze, niepokoję się o jakość... Ale poza tym znajdziemy tutaj sporo obiecujących dodatków: kwiat hibiskusa, owoc porzeczki czerwonej, owoc żurawiny, kwiat granatu oraz aromat. Listki herbaty z pewnością muszą być mieszanką - są bardzo różne. Duża część z nich wygląda jak źle zwinięty gunpowder. Dodatek owoców nadaje herbacie słodkiego aromatu.




Producent zaleca parzenie wodą o temperaturze 90 stopni. Spodziewałam się, że to będzie za dużo i miałam rację. Przy tak gorącej wodzie po zaleconych 2-3 minutach otrzymujemy okropnie gorzki, cierpki napój. Do tego mętny i niezachęcający. W ustach pozostawia niesmak. Stopniowo obniżałam temperaturę i ostatecznie uznałam, że dopiero przy 70 stopniach ta herbata naprawdę mi smakuje i mogę ją polecić. Ciągle jest w nim jakaś gryząca nuta, ale poza tym napar jest smaczny, zupełnie odpowiedni. Kolor także ma klarowniejszy, aczkolwiek ciemniejszy niż inne zielone herbaty. Dodatki zapewniają delikatny, słodkawy zapach unoszący się znad filiżanki.






Zielona z owocem żurawiny to zadowalający przykład herbaty na co dzień. Odrobinę przełamana właśnie żurawiną, porzeczką i granatem sprawdzi się do posiłku. Jednak pod zasadniczym warunkiem - parzona w maksymalnie 70 stopniach!




Oczywiście sceneria, w której po raz pierwszy spróbowałam tej herbaty gwarantuje mi miłe skojarzenia z nią, nawet jeśli na początku jej parzenie zupełnie nie wyszło ;)


piątek, 15 sierpnia 2014

Michał Witkowski - Zbrodniarz i dziewczyna



Czuję niedosyt. Nie mogę napisać, że jestem rozczarowana, nie. Ale czegoś mi w tej książce zabrakło. Coś Michaśce umknęło. Tylko co?

Zacznijmy od tego, że Drwal to według mnie absolutnie najlepsza książka Witkowskiego. Styl, język, postacie, sam autor wśród bohaterów - majstersztyk. Do prozy pisarza przekonywałam się bardzo powoli, Lubiewo totalnie mnie odrzucało, ale kolejne książki coraz bardziej wciągały. Drwal był taką bombą, zwieńczeniem dotychczasowych literackich potyczek autora. Sukcesem na każdej płaszczyźnie, w której można rozpatrywać literaturę. (Tak samo oceniam w twórczości Karpowicza Ości - dopracowane, przebijające wszystko to, co napisał wcześniej). Także poprzeczka została zawieszona naprawdę wysoko.

W Zbrodniarzu i dziewczynie spotkacie znowu Michała w roli głównej, sporo innych znajomych lujów i nielujów, a także nowych, słodkich chłopaków. Rzecz się dzieje we Wrocławiu, część akcji w znajomych z poprzedniej książki Międzyzdrojów. Dobre, sprawdzone schematy. Tyle że tym razem trup sieje się gęsto, krwawo i brutalnie. Osią wydarzeń jest połączenie niezdrowej fascynacji ludzkim ciałem i... mody. Witkowski sprawnie wplata do swoich powieści własne zainteresowania - w końcu zaczął prowadzić bloga o modzie. Jestem ciekawa, czy najpopularniejsze polskie blogerki wiedzą, że zostały wymienione w książce.

Sposób prowadzenia narracji - dokładnie taki, jak w Drwalu. Kąśliwy, złośliwy, ale niezwykle trafny. Zabawy językiem polskim w najlepszym wydaniu - porównanie nienasycony jak kwas tłuszczowy podbiło moje serce!




Witkowski nie ukrywał, że do napisania Zbrodniarza i dziewczyny przygotowywał się bardzo wnikliwie, między innymi uczestnicząc w sekcjach zwłok. I muszę przyznać (też mając za sobą takie doświadczenia), że chylę czoła przed opisem sekcji, który stworzył. Oddał ten obraz genialnie. Naprawdę, tak to wygląda. Nie jest sztuką opisać krok po kroku, jakie cięcia się wykonuje i na co się zwraca uwagę. Ale dodać do tego rzeczywistą atmosferę, prawdziwe skojarzenia, żarty techników (!) - to świadczy o literackim talencie, dbałości o szczegóły, wyostrzonych zmysłach. Naprawdę wróciłam na chwilę z powrotem na zajęcia z medycyny sądowej. Farmakologia też mi się przypomniała: cała gama leków psychiatrycznych rozsypuje się tutaj co rozdział.

Podsumowując. Warto przeczytać Zbrodniarza i dziewczynę, żeby przekonać się, ile pracy autor włożył w jej merytoryczne przygotowanie, zatopić się w atmosferze niecodziennego śledztwa, dać się uwikłać w studia nad ludzkim ciałem, poczuć oddech mordercy na swoich plecach. Warto dla emocji i tego niepowtarzalnego poczucia humoru. Bo na zdrowy rozsądek całość jest trochę zbyt kuriozalna, w krzywym zwierciadle, a już szczególnie zakończenie. Witkowski balansuje na linie i tym razem wybierając poważny temat, bardzo przechylił się na stronę groteski. (Oświadczam, że jestem obiektywna w tej ocenie, a posiadanie w domu egzemplarza Drwala z autografem autora nie ma tu nic do rzeczy ;)




P.S. Czy nie odnosicie wrażenia, że najsilniejszy wpływ na polskich pisarzy spośród światowych literatów wywiera Elfriede Jelinek? Często o niej wspominają...

środa, 13 sierpnia 2014

Słodka malina



Swoją nazwą ta mieszanka świetnie wpisuje się w czas, kiedy wszędzie możemy dostać świeże, soczyste maliny. Czy warto wobec tego sięgąć teraz po napar z suszonych owoców? Myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie.




Słodka malina zawiera w sobie, oprócz tytułowych malin, także ananasa, rodzynki i hibiskus. Jak na owocową mieszankę - bardzo mało składników, ale wcale nie uważam tego za wadę, przeciwnie. Susz jest intensywnie purpurowy, na tym tle wyróżniają się jasne cząstki ananasa. Całość pachnie niezwykle słodko - tak słodkiego zapachu chyba jeszcze tutaj nie opisywałam.






W przypadku owocowych i ziołowych naparów najlepiej sprawdza się do nich wrzątek. Jak długo parzyć Słodką malinę? Producent podaje, że nawet do 10 minut i rzeczywiście tyle czasu ta mieszanka potrzebuje, żeby oddać wszystko, co ma najlepszego. Ja po prostu nie oddzielam suszu od wody, zostawiam na dnie filiżanki. Jak widać na zdjęciach, woda barwi się stopniowo.






Otrzymujemy intensywnie ciemnoczerwoną herbatkę, nadal słodko pachnącą. Czy w smaku też jest słodka? Nie tak bardzo jak jej aromat. Nie ma w niej kwaśnego posmaku, który jest charakterystycznych dla tego typu produktów, ale przy tym ciągle pozostaje orzeźwiająca, lekka. Sprawdzi się w lecie, miło będzie posmakować jej zimą, gdy świeżych malin zabraknie. Niewątpliwie gratka dla miłośników herbat owocowych!