wtorek, 29 lipca 2014

Sen nocy letniej



Pozostajemy w klimacie mazurskiego lata, tyle że wracamy do herbaty. Dzisiejsza mieszanka z nazwy wydaje się idealna na takie upalne dni i ciepłe noce, których (szczęśliwie!) teraz doświadczamy. Zdjęcia z degustacji Snu nocy letniej zostały wykonane oczywiście nad jeziorem w najbardziej urokliwym miasteczku Mazur :)




Sen nocy letniej zawiera w sobie czarną herbatę Yunnan, a oprócz tego sporą objętość dodatków. Prym wiedzie trawa cytrynowa - jest jej naprawdę dużo. Nie brakuje tu także owoców: truskawek, pomarańczy, jabłka oraz kwiatów hibiskusa oraz również pomarańczy (!).




Jak na taką ilość owoców, susz pachnie bardzo delikatnie, ale biorę na to poprawkę dość już długiego przechowywania tej herbaty w jedynie papierowym opakowaniu. Herbata czarna i mnogość owoców zadecydowały, że parzyłam mieszankę wrzątkiem i raczej przez dłuższy czas - nawet 5-7 minut.




Napar, który otrzymujemy, jest brązowawy, raczej jasny. Mętny - typowo, gdy w mieszance obecny jest miąższ owoców. Pachnie nieco jak kompot z gorzkawą nutą.






Smakuje bardziej owocowo niż czarną herbatą. To w dalszym ciągu taki jakby kompot z suszu. Herbata Yunnan nadaje mieszance charakteru - wprowadza wyczuwalną, dymną nutę. Bardzo ciekawe połączenie. Całość nie jest słodka, raczej neutralna. Czy orzeźwiająca i ugasi pragnienie w upały? Umiarkowanie. Ja przypisałabym ją raczej jesiennym wieczorom...






Mimo wszystko polecam Sen nocy letniej ze względu na ciekawe przełamanie owoców wyrazistą herbatą Yunnan. Być może bardzo Wam się spodoba takie niebanalne połączenie.


niedziela, 27 lipca 2014

Katarzyna Enerlich - Prowincja pełna marzeń



Książka Katarzyny Enerlich Prowincja pełna marzeń jest dokładnie taka, jakiej się spodziewacie. Ckliwa. Romantyczna. Banalna. Ku pokrzepieniu serc. Dotychczas samotna 30-latka z bagażem smutnych doświadczeń odnajduje wielką miłość. Wszystko na kanwie scenariusza dobrej telenoweli z zachowaniem sztucznych dialogów. Happy end. W zasadzie to inna wersja Domu nad rozlewiskiem, który główna bohaterka czytuje przed snem. Całość okraszona sporą ilością dygresji na temat kulinariów, miejscowych tradycji, historii regionu i tak zwanych kobiecych spraw.

Być może po przeczytaniu pierwszego akapitu tego tekstu zadajecie sobie zasadnicze pytanie: dlaczego ja w ogóle to czytałam?

Dodam drugie pytanie: jak to możliwe, że ta książka bardzo mi się podobała?!




Akcja Prowincji pełnej marzeń toczy się w uroczym, mazurskim miasteczku - Mrągowie. To moje ukochane miasto, tutaj się urodziłam i wychowałam, regularnie tu wracam. Także ogromną i bezsprzeczną przyjemność sprawiało mi śledzenie losów postaci, które przechadzały się dobrze znanymi mi ulicami, odpoczywały w znanych mi zakątkach, ba - wiem nawet, w którym sklepie kupowały wino (nieistniejącym już, teraz jest tam piekarnia). Taka lektura daje dużo frajdy, przywołuje mnóstwo własnych wspomnień! Wrażenia dla mnie bezcenne.




Samą panią Katarzynę kojarzę z lokalnej gazety, w której regularnie publikuje teksty dotyczące historii regionu. Na potwierdzenie zamieszczam zdjęcie fragmentu jednej z takich opowieści. Uważam, że to szczęście dla miasteczka mieć osobę, która pielęgnuje pamięć o wydarzeniach z przeszłości naszej miejscowości. Prowincja pełna marzeń została opatrzona starymi widokówkami z Mrągowa i okolic (większość już widziałam, wyłapałam nawet błędny podpis pod jedną z nich) - myślę, że to piękny dodatek do powieści.






Ta lektura dowodzi, że można się zakochać w książce, nawet jeśli w wielu aspektach jest niedoskonała. Wystarczy jedna rzecz, którą autor podbije nasz serce ;)

czwartek, 24 lipca 2014

Herbata górska czyli gojnik



Z okazji wejścia na polski rynek Herbaty Górskiej otrzymałam w prezencie jej paczkę do spróbowania. Nie jest to żadna mieszanka, nie ma tu liści herbaty, jest za to tajemniczy gojnik - z łaciny Sideritis Scardica. Niezwykle popularna roślina do zaparzania w między innymi w Grecji czy Bułgarii.




Gdy okazało się, że rzeczony gojnik to tak zwana Szałwia Libańska, byłam nieco skonsternowana. Szałwia (może nie Libańska) tli mi się w głowie jako wspomnienie z dzieciństwa. Jakieś płukanki jamy ustnej. Chyba jak bolał ząb. A może jak wypadały mleczaki? Okoliczności nie pamiętam, ale wstrętny smak - niezapomniany...




W opakowaniu znajdujemy piękne żółto-zielonkawe kwiatki, które są dość sztywne. Zapach suszu to klasyczny aromat szałwii. Intensywny, ziołowy. Kwiatki zalałam wrzątkiem i parzyłam przez ponad trzy minuty (pięciu nie polecam). W zasadzie nie zmieniły swojej objętości, pozostały takie same, jedynie stały się delikatniejsze. Zapach unoszący się znad naparu to także typowa szałwia, jednak mniej intensywna niż przed zaparzeniem. Zachwycił mnie kolor herbatki! Bardzo mocny, wyrazisty.






Jakie miłe zaskoczenie spotkało mnie przy smakowaniu gojnika! To nie jest ta okropna szałwia, którą znałam do tej pory. Napój jest orzeźwiający, ma w sobie coś chłodzącego jak mięta. Ziołowy, ale tylko pod koniec. Bardzo przyjemny smak, śmiało może zastępować herbatę tym, którzy wolą lżejsze napoje.




Przerzucając Internet w poszukiwaniu informacji o tym naparze, natknęłam się na wiele jego potocznych nazw. Absolutnie najlepsza to bułgarska viagra. Przypisywane są tej herbatce przeróżne cudowne właściwości, poprawa potencji to tylko jedna z nich. Podobno serce, płuca i drogi moczowe także nam po niej ozdrowieją. Oczywiście piszę to wszystko z przymrużeniem oka, żadnych potwierdzonych medycznie informacji na ten temat nie ma. Dowiedziono obecności w gojniku substancji przeciwzapalnych i przeciwnowotworowych, jednak dotychczasowe badania potwierdzają ich działanie w laboratorium (w probówkach lub na szczurach), a nie na ludziach. Poza tym w badaniach często używano ekstraktu z Szałwii Libańskiej o dużo większym stężeniu tych związków od tego, który osiągamy w filiżance. Pijcie gojnik dla smaku :)


poniedziałek, 21 lipca 2014

Gavin Extence - Wszechświat kontra Alex Woods



Wszyscy już to napisali, ale ja i tak napiszę to jeszcze raz. Książka Gavina Extence`a Wszechświat kontra Alex Woods to genialny debiut. Najlepsza powieść na te wakacje, nie mam co do tego wątpliwości. Rzecz totalnie dopracowana, poruszająca ważne tematy, błyskotliwa i absorbująca. Spełnia wszystkie kryteria ciekawej, wciągającej lektury. Nie możecie tego nie przeczytać.




Tytułowy Alex Woods to kilkunastoletni chłopiec, którego życie zostało zdeterminowane przez pewne głośne wydarzenie. Wypadek, po którym pozostała mu blizna na czole - takie znamię od razu namaszcza bohatera na kogoś wyjątkowego :) Tylko gdy ktoś jest wyjątkowy to znaczy, że się wyróżnia. Wyróżnia się, czyli jest inny. Bycie innym w pewnym wieku wyrzuca poza nawias, rówieśnicy są w tej kwestii bezlitośni, dlatego też Alex łatwo w życiu nie ma. Aczkolwiek podchodzi do swojej sytuacji ze zdrowym dystansem, co z pewnością poprawi Wam humor przy lekturze. Mój Mąż doskonale wiedział, kiedy czytałam właśnie tą książkę - ciągle głośno się śmiałam.

Mistrzostwo Gavina Extence`a wyraża się w tym, jak ważki temat jest istotą tego tekstu. Nie spodziewałam się, że można tak delikatną kwestię, jaką jest eutanazja, rozważać w tak luźny i zabawny sposób. Okazuje się, że można odczarować śmiertelną chorobę. Można po ludzku mówić o rzeczach ostatecznych. Nieważne, czy jesteście zwolennikami czy przeciwnikami eutanazji (lub w ogóle nie macie zdania na ten temat), ta książka będzie dla każdego z Was wartościową szansą spojrzenia na problem z nowej perspektywy, a także lekcją pokory i tolerancji. I jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi, ubawicie się przy tym przednio.




*

Książkę miałam szczęście wygrać w konkursie na jednym z niewielkiej garstki wartościowych blogów o literaturze czyli Czytam, bo lubię. Agnieszka ostatnio zamieściła świetny tekst, który dowodzi jej klasy, a także szacunku dla czytelników. Gorąco polecam.



sobota, 19 lipca 2014

Paryż nocą



Otwieram paczkę herbaty, a tam... kawa. Paryż nocą sprezentowany nam wspólnie z herbatą Chopin oraz Senchą Lemon okazał się aromatyzowaną kawą. Niespodzianka. Co by tu napisać na ten temat?




Przez pierwszą chwilę łudziłam się, że może jest to czekolada do picia, ale w aromacie mieszanki dominuje charakterystyczny zapach kawy. Ale jest też jakaś słodka nuta, byłam przekonana, że czekoladowa (uczepiłam się tego pomysłu), ale też nie. Internet wszem i wobec donosi, że to aromat francuskiego likieru (?) z dodatkiem śmietany. O smaku w ogóle się nie wypowiem, bo dla mnie to po prostu gorzka kawa, która pachnie trochę słodko. Nie ukrywajmy, na kawie nie znam się w ogóle. Ani trochę.




Większość znanych mi ludzi bez kawy nie wyobraża sobie dnia. Cóż, ja (i Mój Mąż też) doskonale sobie wyobrażam taki dzień. To mój zwykły dzień. Kawę zdarza mi się wypić tylko w dwóch sytuacjach: towarzysko w kawiarni albo gdy mam dużo nauki (powiedzmy, że jeszcze więcej niż zwykle ;). W tym drugim przypadku rzekomo ma mnie ta kawa odwieść od drzemki, chociaż to raczej symboliczny gest, takie wzmocnienie swojego postanowienia, bo nic nie stoi na przeszkodzie, żebym bezpośrednio po tej kawie zasnęła. Jeśli już pijam kawę, to najczęściej czarną, bez dodatków. Raczej nie przepadam za jej smakiem. To po prostu nie moja bajka.






W każdym razie nie macie, o co się martwić, Moi Drodzy Czytelnicy ;) Blog będzie w dalszym ciągu przesiąknięty herbatą - najwspanialszym napojem na świecie. Czy kawa może mieć tyle różnych smaków i dostarczać tylu przeróżnych doznań co herbata? Chyba nie... A herbata z dobrą książką komponuje się najlepiej!


środa, 16 lipca 2014

Katherine Webb - Dziedzictwo



Czytam literaturę popularną. Niestraszne są mi książki z ogromnym napisem na okładce: wydane w 100 krajach albo milion sprzedanych egzemplarzy tudzież zakochały się w niej tysiące kobiet. Stosunkowo często (oczywiście nie zawsze) te książki łączy jedno - miażdżące recenzje krytyków. Czytam te książki przede wszystkim z jednego, zasadniczego powodu - chcę mieć na ich temat własne zdanie. Lubię móc powiedzieć z pełnym przekonaniem: Pięćdziesiąt twarzy Greya to okropny gniot i literacki bubel, dlatego że sama przeczytałam tą książkę, a nie dlatego że wszyscy tak mówią. Lubię wiedzieć, co fascynuje czytelników na całym świecie, wyobrazić sobie pobudki, dla których sięgają do takiej, a nie innej literatury. Nawet najsłabsza lektura poszerza horyzonty, a jak mówiła Wisława Szymborska: Nawet najgorsza książka może coś dać do myślenia w taki czy inny sposób; może dlatego, że jest zła, ale może dlatego, że coś tam w niej jest, tylko się nie udało. To też powody, dla których kończę każdą rozpoczętą lekturę.

Sięgając po Dziedzictwo Katherine Webb, zdawałam sobie sprawę, że to już bestseller, ale szczęśliwie nie utkwiło mi w pamięci, czy z kategorii tych byle jakich czy naprawdę dobrych. Powieść rozpoczyna się w dość oklepany, powiedziałabym standardowy sposób: spadek dla dwóch sióstr, a w gratisie powrót wspomnień z przeszłości wiążący się z przywołaniem pewnej tajemnicy. Historia toczy się dwutorowo: współcześnie i przed niemal wiekiem.




Niestety Dziedzictwo nie wychodzi poza schemat ani na krok. Stopniowo, strona po stronie, wszystko układa się w całość. Erica i Beth spotykają odpowiednich ludzi, prowadzą odpowiednie rozmowy, na strychu odnajdują się odpowiednie listy i zdjęcie. Dialogi są sztywne, emocje niby są, ale jakby ich nie było, bohaterki są nijakie, przygaszone. Rzecz dzieje się w pięknej, angielskiej willi - klimat do spędzenia zimowych świąt bardzo adekwatny.

Kanwa tej powieści to ten sam model, na którym swój kryminał oparł Stieg Larsson. W Mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet podstawy są dokładnie takie same: niewyjaśnione zaginięcie dziecka w przeszłości, akcja tocząca się w wielkiej posiadłości, dociekliwy główny bohater. Czemu Dziedzictwo wypada tak blado, a pierwszy tom trylogii Milennium mnie zachwyca? (Od razu zaznaczam, że Webb pisze bardzo poprawnie, nie można nic zarzucić jej językowi.) Bo Larsson stworzył Lisbeth Salander - mocną, intrygującą postać. Coś (a raczej kogoś) wychodzącego poza wytyczone ramy. U Webb nie ma absolutnie żadnego takiego elementu wśród postaci, miejsc czy sytuacji wykorzystanych w książce.

W moim odczuciu to okropnie nudna powieść. Ale to, co ja poczytuję za jej ułomność, jest równocześnie jej siłą. W pewnych momentach życia możemy nie mieć ochoty na nic wymagającego, a wręcz przeciwnie - coś sprawdzonego, pewną lekturę, która łatwo pozwoli nam się oderwać od rzeczywistości i będziemy mogli z dużą dozą prawdopodobieństwa spodziewać się, co się w niej wydarzy. Książkowa poduszka bezpieczeństwa. Doskonale rozumiem sukces Dziedzictwa.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Sencha Lemon



Obok czarnej herbaty Chopin, w tej samej paczce znalazła się także zielona: Sencha Lemon. W mieszance oprócz pokruszonych, cienkich jak igiełki herbacianych listków znalazły się także (adekwatnie do nazwy) trawa cytrynowa i skórka cytryny. Trochę trudno mi określić zapach suszu - wydaje mi się, że przesiąkł aromatem tego, co znalazło się w trzecim opakowaniu w tym prezencie (o tym już wkrótce), aczkolwiek cytryna jest z pewnością świetnie wyczuwalna.






W kilku kolejnych parzeniach szukałam najlepszego sposobu na tą herbatę. Jak każdą zieloną mieszankę przygotowywałam ją wodą o raczej niższych temperaturach, idealne w moim odczuciu okazało się 70 stopni, w których nabiera głębi - powyżej tej temperatury ta herbata wydawała mi się płaska, nijaka i cierpka. Napar po dwóch minutach pachnie słodkawo, bardzo delikatnie. Smakuje cytrynowo, ale bez obaw - nie jest kwaśny. Nie gorzknieje.




Gorąco polecam Senchę Lemon Waszej uwadze. To bardzo prosta mieszanka, składniki nie są specjalnie wyszukane - w tym tkwi jej siła. Nie jest przekombinowana. Bardzo przyjemna w smaku herbata do popijania w czasie upałów!


sobota, 12 lipca 2014

Chopin



Kolejna bardzo oryginalna nazwa dla herbacianej mieszanki: Chopin. Jakie składniki przychodzą Wam na myśl w skojarzeniu z wybitnym kompozytorem?:)




Otóż autorom tej kompozycji do tej nazwy pasują takie dodatki jak: wiórki kokosowe (!), truskawki, suszone banany, skórka pomarańczowa oraz płatki bławatka i hibiskusa. Liście herbaty pochodzą z Ceylonu. Całość pachnie bardzo wyraziście, słodko-gorzko.




Otrzymany napar ma jasnoczerwony kolor, bardzo charakterystyczny. Pachnie zdecydowanie delikatniej niż susz. Odrobinę owocowo, ale jednak pierwsze skrzypce gra typowa woń czarnej herbaty. Jak smakuje? Dość delikatnie. Owoce - bardzo subtelnie. To dobry napój na co dzień, łagodny. Przyzwoity, nie mam mu nic do zarzucenia. Niestety zaskakująca była tylko nazwa, nic więcej.






Herbata Chopin jest jedną z trzech, które znalazły się we wspólnym opakowaniu przewiązanym tą piękną wstążką. Chociaż to pewne niedopowiedzenie co do zawartości tej paczki... Śledźcie bloga, wszystko się wyjaśni :)


środa, 9 lipca 2014

Filip Springer - Wanna z kolumnadą



Nie potrzeba zagranicznych wojaży, ani szczególnego poczucia estetyki, żeby stwierdzić, że z miejskim krajobrazem w Polsce jest coś nie tak. Że ta masa reklam umieszczanych wszędzie bez ładu i składu jest okropna. Że na blokach królują najbrzydsze kolory. Że w ogóle niektóre bloki są jak z pijanego snu architekta. Że płoty, płoteczki i inne barykady utrudniają poruszanie się po osiedlach. Można długo wymieniać bolączki polskiej urbanistyki. Jednak najgorsze w tym wszystkim jest, że nam to spowszedniało i w ogóle nas nie razi...




Szczęśliwie są tacy ludzie jak Filip Springer, którzy nie godzą się z zastaną sytuacją tak łatwo jak większość. Dociekają istoty problemu. W Wannie z kolumnadą reporter zebrał to, co w polskich miastach i miasteczkach kłuje w oczy najbardziej. Zebrał i poprosił o komentarz osoby bezpośrednio za to odpowiedzialne. Książkę opatrzył solidną porcją adekwatnych zdjęć. Powstało arcydzieło polskiego reportażu.

Książkę czytałam zachłannie. Nie potrafiłam jej odłożyć. Nad tekstem i fotografiami pochylałam się z otwartą buzią: Polska to kraj absurdów, ale w dziedzinie planowania przestrzennego osiąga absolutne wyżyny i szczyty. O tym, jak wygląda nasza miejska przestrzeń, decydują w zasadzie deweloperzy. Oporów ze strony społeczeństwa - zupełny brak. Wszelkie uregulowania prawne albo zostały sprytnie wyminięte albo jawnie zignorowane. Spójnego planu można szukać na próżno. Góra zaniedbań. Do tego w zestawie straszydełka - przeróżne dworki, molochy i inne okropne hotele, które za swój wygląd i usytuowanie zasługują na natychmiastową rozbiórkę. A podejrzewam, że gdy autor pisał tą książkę, jeszcze nie wiedział, że w niedługim czasie zostanie przybity kolejny gwóźdź do trumny krajobrazu polskich miast - zawód urbanisty zostanie do końca tego roku zderegulowany...

Moc rażenia Wanny z kolumnadą polega na tym, że rzecz dotyczy właśnie Ciebie i otaczającej Cię rzeczywistości. To nie opowieść o handlu ludzkimi narządami, który Cię nie dotyczy czy o odległej w czasie i miejscu katastrofie w Czarnobylu. To opowieść o tym, co widzisz za oknem swojego domu, jaki krajobraz mijasz, jadąc do szkoły lub pracy albo do jakiego miejsca zostajesz zaproszony na wesele. Polska codzienność.




Książkę polecam bardzo gorąco. Bardzo cenna lektura, niezależnie od tego, czy już widzisz, jak okropne wizualnie i organizacyjnie stają się polskie miasta, czy dopiero masz się o tym przekonać (a w zasadzie zauważyć to). Zajrzyjcie również na instagram Filipa Springera, na którym znajdziecie kontynuację wnikliwych obserwacji tego, co dookoła nas zbudowano i jak bardzo to spieprzono (często, ale na szczęście nie zawsze).



poniedziałek, 7 lipca 2014

Owocowe herbaty Dilmah na upały



Nareszcie! Nadszedł mój ulubiony czas w roku! Fala upałów! W polskim klimacie te kilka dni jest gwarantowane jak kilkudniowa fala mrozów - przychodzą co roku. Gdy słupek rtęci oscyluje w okolicach 30 stopni, ja czuję się wspaniale, zbyt gorąca pogoda to ostatnie, na co mogłabym narzekać. Jest cudownie!






Jak wiadomo, w czasie takiej aury należy pamiętać o nawadnianiu się - uważam, że herbata świetnie spełni to zadanie. Najszybciej można oczywiście przygotować herbaty ekspresowe. Na tą okazję w moich ukochanych szklankach przygotowałam trzy owocowe napary Dilmah: orzeźwiającą Dilmah Lemon, aromatyczną Dilmah Cherry & Almond oraz słodką Dilmah Mango & Strawberry.




Pod koniec parzenia dodałam kilka kostek lodu, które rozpłynęły się momentalnie, a napój stał się od razu gotowy do picia.