piątek, 28 listopada 2014

Krzysztof Varga - Karolina



Książką Krzysztofa Vargi pod tytułem Trociny byłam po prostu zachwycona. Rozpływałam się nad świetnym wątkiem i ciętymi ripostami. Od Karoliny oczekiwałam tego samego. Ależ się przeliczyłam. To jedna z najgorszych książek, które przeczytałam w tym roku.




Ta powieść (?) to swego rodzaju portret, wariacja na temat tytułowej Karoliny. Dla narratora to kobieta-zagadka, bliższa lub dalsza koleżanka, o której fantazjuje. Niby ją zna, kojarzy, ale jednak więcej tu domniemywań na jej temat, co jest okropnie irytujące. Nawet rzekome fakty wydają się naciągane i w sumie nie wiadomo, gdzie jest granica między tym, co dla autora w tej postaci pewne i realne a tym, co jest tylko mniej ważną otoczką. Nie ma tu absolutnie żadnego wątku (a to rzadko któremu pisarzowi da się wybaczyć), pełno tu niezgrabnych przeskoków między różnymi opowieściami o tej w sumie nieciekawej dziewczynie. Ani przez chwilę nie nabrałam ochoty, żeby ją poznawać, raczej w miarę przewracania kartek tylko się coraz bardziej do niej zniechęcałam. Ale kończę lekturę wszystkich książek, więc tą też skończyłam...

Oczywiście, nie można odmówić Karolinie świetnego języka. Varga po raz kolejny wykazuje się niebywałą zręcznością w żonglowaniu środkami literackim, ale to nie wystarcza, gdy historia jest błaha i kiepska. Miażdżący przerost formy nad treścią. Przytłaczający tak bardzo, że nie da się oddychać. Nie polecam. Nie, nie, nie.




Dość osobliwym uczuciem było czytać niemal na każdej stronie tej książki swoje imię, nierzadko powtórzone kilkakrotnie ;)

środa, 26 listopada 2014

Loyd Yerba Mate with Mint, Lemongrass and Lemon Flavouring



Zainspirowana tym postem i kierując się radami pozostawionymi w komentarzach, robię kolejny krok w stronę poznawania yerba mate. Sięgnęłam po kolejną mieszankę opierającą się na yerbie, którą to dawkuję sobie bardzo stopniowo. Pierwszy napój zawierał jej 57,5%, teraz wybrałam torebki, w których jest jej już 74,5%. Przyjdzie pora na wersję saute i oczywiście klasyczną sypaną. Tymczasem przedstawiam Loyd Yerba Mate with Mint, Lemongrass and Lemon Flavuoring.




Oprócz rzeczonej yerby, w składzie zgodnie z nazwą znajdziemy: miętę (12%), trawę cytrynową (7%), korzeń lukrecji (2,5%), skórkę cytryny (2%) oraz aromat. Po otwarciu opakowania unosi się z niego ziołowy zapach z cytrynową nutą.






Mieszankę parzę zgodnie z opisem z pudełka: w 90 stopniach przez 3-5 minut. Otrzymany napar pachnie trawą cytrynową. Ma zielonkawo-brązowy kolor i jest dość mętny. W smaku jest dość łagodny, nieco orzeźwiający, co pewnie jest zasługą mięty. W sumie to bardzo neutralna i stonowana herbata.




Mogłabym zadedykować ten wpis mojemu pracodawcy, który dba o to, żebym po wyjściu z pracy, nadal się nią zajmowała, a w nocy o niej śniła, gdyby tylko ta yerba rzeczywiście miała na mnie jakiś pobudzający wpływ i pomagała mi walczyć z sennością, gdy zmagam się z milionem obowiązków. Jednak w moim wypadku to chyba będzie tak jak z kawą... Mogę wypić dzbanek i po chwili bez problemu zasnąć. Czyli bez efektu. Spodziewam się, że yerbę będę pić jedynie dla smaku i aromatu.


niedziela, 23 listopada 2014

Bastek Zielona gunpowder



Wybór herbaty marki Bastek do zaprezentowania na blogu to z mojej strony przejaw lokalnego patriotyzmu. Herbaty tej firmy pakowane są na Mazurach, w bliskiej okolicy moich rodzinnych stron. Tam na sklepowych półkach ich nigdy nie brakuje, w Warszawie natknęłam się na nie kilka razy w dużych supermarketach. Nie mam pojęcia, jak jest z ich dystrybucją w reszcie kraju. Przyznaję, że mój sentyment do tych herbat odgrywa ogromną rolę, ale postaram się napisać coś obiektywnego ;)




Deklaracja na opakowaniu, że to zielona herbata typu gunpowder nie do końca znajduje odzwierciedlenie w swojej zawartości. Listki są zwinięte w charakterystyczny sposób, ale jakby niedbale, nie do końca. Znalazło się tam także trochę herbacianych gałązek. Susz pachnie bardzo ciężko, wgryza się w nos, ale to wcale nie jest nieprzyjemny aromat - herbaciarzom przypadnie do gustu. Ze względu na ten zapach i obawę, że to będzie bardzo gorzki napar, zdecydowałam się zalać listki wodą o dość niskiej temperaturze. Świetnie sprawdziło się 75 stopni.






Zaraz po zalaniu (i później także) herbata pachnie podobnie jak susz - ciężko i gorzkawo, tylko nieco słabiej. Napar nabiera koloru bardzo powoli, ostatecznie jest bardzo jasny, brązowawy, złamany żółtą barwą (parzę dwie minuty). Liście pięknie się w nim rozwijają, ale muszę przyznać, że pozostawiają po oddzieleniu od naparu sporo drobinek, malutkich fragmentów.




Smakuje całkiem nieźle. Powiedziałabym, że przyzwoicie. Bardzo wyraźnie, trochę nierówno, to jedna z mocniejszych zielonych herbat. Można spróbować, żeby się przekonać, czy ją polubicie. U mnie na co dzień z pewnością się sprawdzi.



środa, 19 listopada 2014

Lidia Ostałowska - Bolało jeszcze bardziej



Po książkę Lidii Ostałowskiej sięgnęłam bez wahania. Byłam poruszona i pełna uznania dla jej reportażu Farby wodne, a Bolało jeszcze bardziej okazało się jeszcze lepsze. Traktuje o naszym polskim podwórku na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat, a więc miejscu doskonale nam znanym, niezbyt odległym. Wspólnym punktem zaczepienia dla tekstów tutaj zebranych jest fakt, iż ich bohaterowie doświadczają tytułowego bólu. Boli fatalna sytuacja życiowa, bolą ułomne relacje, boli boli sumienie i dusza. Zaraz po transformacji ustrojowej.




Daty powstania poszczególnych reportaży są przytoczone dopiero na końcu każdego z nich. Także na samym początku lektury nie do końca orientowałam się, kiedy miały miejsce opisane wydarzenia. Niektóre daty przyporządkowałam bardzo szybko, innych nie potrafiłam określić, ale spora część historii ma wymiar ponadczasowy i można było je równie dobrze podpisać rokiem 1980 albo 2000 czy też 2014. Dzieciobójstwo, aborcja czy pedofilia to tematy, które stale wracają do publicznej debaty. Nałogi nadal są utrapieniem wielu polskich rodzin. Sytuacja w popegeerowskich wsiach nie zmienia się od lat - czas się tam zatrzymał. A wszystko to opisane w niezwykle wyważony, niemalże bezstronny sposób.

Nie chcę w żadnym wypadku wypominać autorce jej wieku (ur. 1954 r.), ale większość jej bohaterów jest od niej dużo młodszych i... w ogóle nie da się tego odczuć! Wprost przeciwnie, nawiązała z nimi świetny kontakt! Na kartach tej książki widać, jak ogromne zaufanie pozyskała od osób, z którymi rozmawiała, przygotowując reportaże. Pod tym względem modelowy przykład to tekst o Paktofonice z 2001 roku. Mistrzyni. Jacek Hugo-Bader mógłby się od tej pisarki dużo nauczyć.




Zbiór reportaży Bolało jeszcze bardziej to gorzka panorama bolączek naszego kraju. Nie podniesie Was na duchu, ale obcowanie z literackim kunsztem Ostałowskiej to genialne doświadczenie. Polecam.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Dilmah Arabian Mint Tea with Honey



Smak mięty to niewątpliwie jeden z moich ulubionych. Na tym blogu przewinęło się już trochę herbat z miętowym akcentem i z pewnością będzie ich jeszcze sporo. Moim zdaniem największą zaletą mięty jest fakt, że świetnie komponuje się z różnymi innymi smakami, a już szczególnie z tymi słodkimi. W tym wpisie znajdziecie jej połączenie z czekoladą, a dzisiaj smakuję kompozycję z miodem.




W składzie torebkowanej Dilmah Arabian Mint Tea with Honey znajdujemy: czarną cejlońską herbatę, liście mięty zielonej (3%) oraz aromaty: mięty (0,1%) i miodu (1%). Krótka lista składników zwykle rokuje lepiej niż długa wyliczanka.

Saszetki z suszem były oczywiście szczelnie zamknięte w folii. Po jej rozcięciu wydobył się z niej intensywny zapach mięty, bardzo ziołowy, szczypiący. Listki w torebkach są drobne, skręcone, ale twarde, zwarte i nie rozsypują się w pył.




Herbatę zaparzałam wrzątkiem, zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Spróbowałam jej w zaleconych 200 ml wody, ale chyba bardziej smakuje mi w większej objętości - to jest 300 ml. Po zalaniu znad filiżanki unosi się miętowy aromat, ale mniej ziołowy, bardziej stonowany. W miarę jak herbata stygnie, ten zapach staje się słodszy, pojawia się miodowa nuta. Napar ma głęboki brązowy kolor. Piękny!




Dilmah Arabian Mint Tea with Honey w zupełności spełniła moje oczekiwania. W smaku to aksamitna, gładka czarna herbata wzbogacona o delikatną słodycz miodu z orzeźwiającą, miętową końcówką. Rozgrzewający miód i chłodząca mięta na bazie herbaty - to naprawdę świetna kompozycja. Z czystym sumieniem polecam!




Do opakowania został dołączona kartka z całą listą herbat z serii Exceptional. Części z nich już spróbowałam (na przykład tu i tu), ale jeszcze sporo przede mną ;)


piątek, 14 listopada 2014

Joyce Carol Oates - Zabiorę cię tam



Moje pierwsze spotkanie z prozą Joyce Carol Oates nie było zbyt udane. Powieść The Gravedigger`s Daughter (przeczytałam w oryginale) zupełnie mnie rozczarowała, w moim odczuciu była to kiepska historia opowiedziana przy pomocy zahaczającej o banał narracji. Jednak mimo to nie skreśliłam amerykańskiej pisarki i sięgnęłam po inną jej książkę. Zabiorę cię tam powstała pięć lat wcześniej niż Córka grabarza. Okazała się o niebo lepsza!

Główną bohaterką Zabiorę cię tam jest młoda dziewczyna, bardzo wrażliwa studentka o zdumiewająco niskiej samoocenie. Nawet gdy poznajemy źródła jej nikłego poczucia własnej wartości (wczesna strata matki, wyobcowanie w kręgu własnej rodziny, brak umiejętności tworzenia więzi), nadal trudno uwierzyć, że można być aż tak nieporadnym w świecie ludzkich relacji. Razem z tą zagubioną kobietą przechodzimy przez kolejne próby zdobywania przyjaźni i miłości. Niestety niejednokrotnie jest to pasmo porażek i przykrości.




Wydźwięk tej powieści jest okropnie smutny i przytłaczający. Raz odebrane w dzieciństwie możliwości pozostają skazą na całe życie i stają się źródłem cierpienia. Bohaterka desperacko łaknie uczuć, co okazuje się jej słabością skrupulatnie wykorzystywaną przez niemal każdą osobę, którą spotyka na swojej drodze. Pragnie akceptacji ze strony otoczenia za wszelką cenę, nawet od osób, które są nic nie warte.

Powieść została napisana bardzo sprawnym, przystępnym językiem. Dość zdobnym, pełnym rozbudowanych zdań, ale nie przekraczającym granicy dobrego smaku. Podróż przez tą historię, mimo że podejmuje trudne tematy, mija szybko. Zatopiłam się w tej opowieści i dałam ponieść z jej prądem. Zostałam zabrana tam.




Myślę, że to dobra książka dla nastolatków. Ale każdą dorosłą osobę także skłoni do zastanowienia się, czy ludzie, o których uwagę i uczucia zabiegamy, są nas warci. Refleksja nad własną samoocena z pewnością będzie także cenna.

wtorek, 11 listopada 2014

Loyd Zielona & Biała



Ślubne herbaty w naszym domu już definitywnie się skończyły i przyszła pora na samodzielne zakupy. Kieruję się zasadą wybierania produktów nowych, ale niedalekich składem od tych, które już sprawdziłam i przypadły mi do gustu. Dzisiaj kolejny przykład takiej mieszanki. Zachwyciłam się niegdyś herbatą zieloną marki Loyd, więc do mojego koszyka w sklepie trafiła inna zielona herbata z tej serii, tyle że wzbogacona o dodatek białej, bławatka i aromatu aloesu. To kolejne sprawdzone ścieżki: połączenie liści białej i zielonej herbaty już raz na tym blogu wypadło bardzo dobrze (o, tutaj), a pewna aloesowa mieszanka w ogóle trafiła do mojego Top 10 ;)






W skład tej mieszanki wchodzą: herbata zielona liściasta (87,3%), herbata biała liściasta (10%), płatki bławatka (2%) oraz aromat aloe vera. Herbata w całości pochodzi z Chin. Susz wygląda zachęcająco: drobne, skręcona listki ozdobione niebieskimi płatkami kwiatów. Pachnie bardzo specyficznie, ciężko, z wyraźną kwiatową nutą.






Na opakowaniu wskazano warunki do parzenia tej herbaty - 85 stopni przez 2-3 minuty. W tych warunkach moim zdaniem otrzymujemy cierpki i gorzkawy napar, ja wolę tą herbatę w łagodniejszym wydaniu. Metodą prób i błędów doszłam do tego, że najbardziej smakuje mi przygotowana w 70-75 stopniach przez krócej niż 2 minuty. Wówczas jest aksamitna i jednolita w smaku, a przede wszystkim nie cierpnie. Liście rozwijają się całkiem znacznie, woda powoli nabiera pięknego, złoto-bursztynowego koloru, znad naparu unosi się słodki zapach aloesu.




Loyd Zielona & Biała nie zwaliła mnie z nóg, ale spełniła oczekiwania. To całkiem przyzwoita herbata, na którą znalazłam sposób, żeby smakowała naprawdę dobrze. Świetnie sprawdzi się do codziennego popijania, ale do wykwintnej mieszanki na specjalne okazje jest jej bardzo daleko...


sobota, 8 listopada 2014

Teekanne Sweet Pear



We wrześniu rozsmakowałam się w herbatach Teekanne, które w sporej ilości sprezentowała mi ta marka. Najlepsze okazały się mieszanki owocowe i zachęcona dotychczasowymi degustacjami, zdecydowałam się na zakup kolejnej herbatki z czerwonym logo. Wybór padł na Teekanne Sweet Pear.




Z opakowania po otwarciu unosi się obłędny zapach: intensywnie gruszkowy z nieco ziołową nutą. W torebkach wyraźnie widać różnokolorowe drobinki składników. Znajdziecie tutaj: jabłko, dziką różę, skórkę pomarańczową, hibiskus, gruszkę (9%), aromat gruszki (5%), liście słodkiej jeżyny oraz kwasek cytrynowy. Ten ostatni brzmi niepokojąco, aczkolwiek spodziewam się, że ma zapewniać trwałość mieszanki.




Teekanne Sweet Pear należy parzyć standardowo jak dla owocowych mieszanek - wrzątkiem i niemal 10 minut. Napar pachnie naprawdę gruszkowo! Ma przyjemny, jasny i przejrzysty kolor.






Jeśli miałabym w ciemno zgadywać, co to za smak, wskazałabym pewnie jabłko. Mimo to herbata jest naprawdę dobra, wyraźnie słodka. Przy długim parzeniu robi się trochę kwaskowata, ale to też nie przeszkadza. Teekanne pozostaje moim faworytem, jeśli chodzi o owocowe napary. Polecam.


środa, 5 listopada 2014

Jacek Hugo-Bader - Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak



W tym reportażu spotkałam się z dwoma zupełnie dla mnie nowymi rzeczami. Po pierwsze nie czytałam wcześniej chyba żadnej książki traktującej o alpinizmie (chociaż obejrzałam sporo filmów na ten temat). A po drugie nie czytałam wcześniej tekstu, którego narrator jest tak niepokorny wobec swoich bohaterów. Ale po kolei.




O zimowej wyprawie czterech polskich himalaistów na Broad Peak w marcu 2013 roku słyszał chyba każdy, kto chociaż kątem oka zerka na jakieś wiadomości. Szczyt został zdobyty - po raz pierwszy o tej porze roku, jednak sukces został okupiony śmiercią dwóch z czterech członków eskapady. Z celem odnalezienia ciał ofiar tej tragedii kilka miesięcy później wyrusza kolejna wyprawa, do której na przyczepkę dołącza się Jacek Hugo-Bader i na kanwie wydarzeń z tej podróży pisze reportaż. O tragedii na Broad Peaku, o akcji poszukiwawczej, ale także o wspinaczce w ogóle, chorobie wysokościowej, alpinistycznych dramatach na przestrzeni ostatnich lat.

Wyrażenie na przyczepkę w tym przypadku wydaje się bardzo adekwatne. Reportażysta odstaje od hermetycznego świata himalaistów niezwykle wyraźnie i (mimowolnie czy celowo?) podkreśla to niemal na każdej stronie książki. Między nim a resztą ekipy nieustannie dochodzi do zgrzytów, niedopowiedzeń, to aż dziwne, że udało mu się w takiej atmosferze cokolwiek wydobyć z bohaterów, których opisuje. Nadaje to historii realistycznego wymiaru, ale jednocześnie mnie jako czytelnika nieco irytowało. Jednak nie mogę odmówić autorowi, że w ten tekst jest napisany bardzo dobrze, w charakterystycznym stylu.




Sama opowieść skupia w sobie wszystkie aspekty wysokogórskiej wspinaczki. Osnute wokół dramatu zimowego wejścia na Broad Peak. Jest tu radość z sukcesów, są rodziny drżące o życie swoich bliskich, bo ceną za źle postawiony krok nierzadko jest ludzkie istnienie. A oprócz tego szara codzienność himalaistów - warunki w obozach, garść informacji o sprzęcie, żmudne przygotowania, odmrożenia, choroba wysokościowa. Ja - osoba, która nawet nie otarła się o wspinaczkę i za żadne skarby świata nie wyruszy w tego typu wyprawę - odnalazłam w tej książce po trochu wszystkiego, co laik o tym sporcie chciałby się dowiedzieć. Jak odbierają reportaż osoby zaangażowane w ten temat? Delikatnie mówiąc, wzbudził on niemałe kontrowersje.

Gdy kończyłam lekturę Długiego filmu o miłości w Wysokich Obcasach (25 października) ukazał się wywiad z żoną Jerzego Kukuczki, wybitnego polskiego himalaisty, który przed laty zginął w jednej ze swoich wypraw, już po zdobyciu Korony Ziemi. To niesamowite, ile cierpliwości i wyrozumiałości miała w sobie ta kobieta. Kukuczka mówił, że w jego życiu najważniejsze są góry. Góry. To szalone, o tym właśnie szaleństwie jest reportaż Jacka Hugo-Badera, mimo chropowatości tej opowieści, polecam.


poniedziałek, 3 listopada 2014

10 najlepszych Ślubnych Herbat - podsumowanie

Sądzę, że po czternastu miesiącach degustacji herbat, które otrzymaliśmy z okazji ślubu, winna jestem sobie, naszym ślubnym gościom i wszystkim czytelnikom bloga podsumowanie. Kilka słów na koniec tej podróży, garść refleksji. I kolejny raz podziękowania ;)

Z każdą otwartą paczką herbaty, utwierdzałam się w przekonaniu, że był to genialny pomysł, a nasi goście spisali się na medal. Doświadczyliśmy wielu nowych smaków, przypomnieliśmy sobie te znane i lubiane. Dało nam to mnóstwo radości! Przy okazji powstał ten blog. DZIĘKUJEMY! Raz jeszcze.

Przeczytałam i obejrzałam wszystkie posty spod etykiety ślubna (było ich niemal 100!) i postanowiłam wybrać te herbaty, które były najlepsze. Określić jednej naj nie udało mi się. Streściłam się w dziesięciu (chociaż i tak było trudno!). Wybrałam przede wszystkim te, których smaki były zaskakujące albo klasycznie genialne. Jeśli po lekturze mojego bloga nabierzecie ochoty na poznanie jakiejś nowej mieszanki, zacznijcie od którejś z poniższych. Zapewniam, że warto!

W zupełnie przypadkowej kolejności, najlepsze Ślubne Herbaty to:

1. Dilmah Earl Grey



Najlepszy earl grey, spośród wszystkich, które do tej miałam okazję spróbować! Więcej o tej herbacie tutaj.


2. After five



Jak czekoladki o tej samej nazwie! Herbata After Five łączy w sobie moc czarnej herbaty, orzeźwiający posmak mięty i słodycz czekolady.


3. Serce Afryki



O kenijskiej herbacie, która zaskoczyła mnie niebanalnym smakiem pisałam tu.


4. Zielona pigwa-imbir



Skład tej mieszanki nie do końca zgadzał się z nazwą, ale doświadczenia z jej degustacji były niepowtarzalne. Było pikantnie!.


5. Zielona Aloevera



Inna zielona herbata o zdecydowanie łagodniejszym, aksamitnie gładkim smaku. Raj dla podniebienia.


6. Pu Erh Mango - Maracuja



Ciężki, charakterystyczny pu erh. Tylko dla koneserów. Polecałam tutaj.


7. Dilmah Springtime Fragrant Oolong



Jedyna herbata z gatunku oolong, która znalazła się wśród prezentów, zwaliła mnie swoim smakiem z nóg. Poezja.


8. Dilmah Italian Almond



I jeszcze jedna herbata marki Dilmah - Italian Almond. Zupełnie inna od wszystkich znanych mi herbat aromatyzowanych.


9. Big Active Yerba mate Kakao i Wanilia



Ta mieszanka to dla mnie niezwykle udany początek przygody z yerba mate.


10. Kwiat miłości



A na koniec herbata, która równie pięknie wygląda, co smakuje. Do obejrzenia tutaj.


*

Chcesz podarować komuś herbatę? Kilka rad ode mnie w tym poście :)