wtorek, 29 kwietnia 2014

Robert Galbraith - Wołanie kukułki



J. K. Rowling Trafnym wyborem udowodniła już jakiś czas temu, że jest życie po Harrym Potterze. Pisarka, moim zdaniem, świetnie sprawdziła się w nowej konwencji powieści bez krzty nadprzyrodzonych zjawisk. Wydane pod pseudonimem (chociaż na polskim wydaniu jest już wyraźnie napisane, kto kryje się pod nazwiskiem Galbraith) Wołanie kukułki - tym razem kryminał - to kolejna forma, z którą mierzy się brytyjska autorka. Niezależnie od tego, jaka okazałaby się każda kolejna książka Rowling, godne podziwu i uznania jest już samo to, że jej się nadal chce! Stosunkowo niewielu współcześnie żyjących pisarzy mogłoby osiąść na laurach, porzucić literaturę, a mimo to do końca życia pławić się w luksusie wypracowanym własnymi rękoma (w ogóle jest ktoś taki oprócz niej?). Ona by mogła, ale tego nie zrobiła.




Kryminały, tak jak wspominane już tutaj powieści szpiegowskie, czytam stosunkowo rzadko. Zwykle sięgam po sprawdzone tytuły, co powoduje, że akurat w tym gatunku nie mam zbyt dużego rozeznania. Od tego typu książek oczekuję, żeby czytały się po prostu dobrze. Ciekawa zagadka, dużo podejrzanych, napięcie budowane do ostatnich stron i zaskakujące rozwiązanie. Każda dodatkowa atrakcja (intrygujący detektyw, barwne opisy miast, tajniki pracy różnych służb) jest mile widziana, ale nie obowiązkowa.

Wołanie kukułki zawiera w sobie kilka z tych dodatkowych atrakcji. Postać detektywa - skomplikowane życie rodzinne, osobiste, misja w Afganistanie oraz znacząca fizyczna ułomność. Środowisko wydarzeń - bogaci i sławni ludzie. Ofiara - znana modelka adoptowana w dzieciństwie przez rodzinę naznaczoną ogromną tragedią. Na tym tle kreśli się naprawdę ciekawe śledztwo. Rozwiązanie dowodzi, że wychowanie i zdarzenia, których doświadczamy w najmłodszych latach odciskają piętno na dorosłym życiu.

Ojcem głównego bohatera jest światowej sławy muzyk. Ten fakt okazuje się dobrze znany osobom, które napotyka na swojej drodze. W większości przypadków ułatwia to detektywowi pracę. Pod tym względem kojarzy mi się z Myronem Bolitarem wykreowanym przez Harlana Cobena, któremu niegdysiejsze sportowe sukcesy także otwierają wiele drzwi.

Język tej powieści to kwintesencja Rowling. Idealne wyważenie między dialogami a opisami, orzeczeniami a epitetami je określającymi. Ani zbyt kwieciście, ani zbyt prosto. Pięknie, a zarazem przystępnie.




Podsumowując, czyta się to super! Gorąco polecam. Podobno w czerwcu J.K. Rowling zaserwuje nam kolejne śledztwo, które poprowadzi Cormoran Strike...


niedziela, 27 kwietnia 2014

Truskawki w śmietanie



Herbata zielona w połączeniu z truskawką... Jeśli ktoś zagląda tu regularnie i czyta skład moich herbat uważnie, właśnie mruczy pod nosem: znowu? Cóż, okazuje się, że w zestawieniu jeszcze z śmietankowym lub waniliowym aromatem stanowi to mix idealny. Także przedstawiam dzisiaj Truskawki w śmietanie! Po raz trzeci po Sencha Truskawka w śmietanie oraz Happy Hour (chociaż pewnie jeszcze kilka mieszanek z tymi składnikami by się tutaj znalazło). Truskawki w śmietanie pochodzą z tego koszyczka.






Dodatkami do zielonej herbaty są tutaj oczywiście truskawki i śmietankowy aromat oraz płatki róży. Całość pachnie obłędnie, słodycz aż gryzie w nos. Dominuje owocowa nuta. Większość listków herbaty jest uformowanych w małe igiełki.






Po zaparzeniu w temperaturze około 80 stopni przez dwie minuty otrzymujemy piękny, jasnożółty napój. Aromat nad nim jest identyczny z tym znad suszu, ale zdecydowanie łagodniejszy. Herbata jest bardzo delikatna w smaku ze słodkawą, śmietankową nutą. Bardzo przyjemny napar, polecam jak każdy z truskawkami ;) Truskawka w herbatach liściastych póki co sprawdza się za każdym razem.

P.S. Opakowanie jest zamknięte złotą spinką, która mnie urzekła swoim wyglądem, ale tak szybko jak mnie zauroczyła, tak szybko się spaczyła i drucik z niej mnie skaleczył. Mała rzecz, ale istotna, gdy herbata pozostaje przechowywana w torebce.


piątek, 25 kwietnia 2014

Perła Orientu



W składzie Perły Orientu czarną herbatę dopełniają ananas, kawałki pomarańczy, papaja, mango, kwiat słonecznika, malwy oraz aromat. Czyli owoce o dość mocnym smaku i płatki kwiatów, które raczej pięknie wyglądają niż dodają smaku. Susz wygląda naprawdę ciekawie, a jeszcze bardziej interesująco pachnie - słodkimi, kandyzowanymi owocami z mocno cytrusową nutą.






Zaparzona wrzątkiem herbata zyskuje złocisto-brązowy kolor. Jej zapach jest zupełnie różny od tego przed zalaniem wodą. Znika aromat cytrusów na rzecz ananasa i mango, chociaż przyznaję, że w pierwszej chwili sądziłam, że to jabłko (dopiero potem przeczytałam skład). W smaku to klasyczna czarna herbata przełamana owocami, ale nie słodka, bardziej wyrazista pod koniec.




Perła Orientu to dobra herbata do zaparzania na co dzień. Przyjemna w smaku, ale jednocześnie niczym specjalnie nie zaskakuje - po tak genialnie pachnącym suszu spodziewałam się wyjątkowych doznań smakowych. Niestety aromat z opakowania nie przełożył się na wrażenia z degustacji.


wtorek, 22 kwietnia 2014

Jerzy Stypułkowski - Skandynawska wieża Babel



Obraz Pietera Bruegela starszego, którego fragment został zamieszczony na okładce książki Jerzego Stypułkowskiego Skandynawska wieża Babel, wydaje mi się mroczny i przerażający. Zupełnie jak klimat tej powieści. W szarej, zimnej Skandynawii pewien człowiek ginie w otchłani pewnego urzędu, który stanowi jakoby państwo w państwie. Biurokracja jest tutaj celem samym w sobie, projekty powstają dla samego faktu ich istnienia, na porządku dziennym jest roztrząsanie absurdalnych zagadnień.




Nawiązania do kafkowskiego Józefa K. są dosłowne i bezpośrednie, a pośród nich nie brakuje orwellowskich motywów z Roku 1984. Podtytuł Studium udręki szwedzkiego urzędnika świetnie podsumowuje treść książki i nie pozostawia co do niej złudzeń. Tytułowy urzędnik to osoba rzeczywiście udręczona pracą, którą zajmuje się od dwóch dekad. Jest zupełnie wypalony zawodowo, a przy tym (zdaje się) choruje na depresję, której ekwiwalentem są w jego przypadku zaburzenia snu. Całość tworzy dość przytłaczający obraz jednostki, której życie zostało zdominowane przez system.

Książkę czyta się zaskakująco dobrze. Zaskakująco, bo jej forma to swojego rodzaju wyliczanka kolejnych urzędowych absurdów, a takie podsumowania nie zawsze są przyjemną lekturą. Autor zdecydował się opowiedzieć tą historię językiem pełnym epitetów, porównań i metafor. Widać w tym dużą wprawę, ale nie udało się uniknąć potknięć w tym językowym bogactwie (powtórzeń, zapętleń). Stypułkowski świetnie wykorzystał ironię i groteskę do budowania urzędowego krajobrazu. Większość tekstu skupia się na pracy, ale pojawiają się także fragmenty z czasu wolnego głównego bohatera. Szczególnie zwrócił moją uwagę ten o pisarstwie, któremu tytułowy urzędnik poświęca się wieczorami. Okazuje się (co zresztą potwierdza absolutnie każdy autor wartościowych książek), że ta rzekoma przyjemność to także udręka i ciężka praca...




W powszechnej świadomości Skandynawia funkcjonuje jako cudowne, wręcz utopijne miejsce. Ludzie tam świetnie zarabiają, wspaniale im się żyje, państwo sprawuje nad nimi szeroko pojętą opiekę. Przenosząc tą retorykę na różne obszary życia Skandynawów, przyjęlibyśmy z góry, że także urzędy działają tam niezwykle sprawnie. Jerzy Stypułkowski dobitnie obala ten mit, chociaż z pewnością w sposób przejaskrawiony. Utrzymana w tej konwencji obalania mitów o Skandynawii w zeszłym roku wyszła w Polsce książka Marii Sveland Zgorzkniała pizda (zwróćcie uwagę, że to jeden z niewielu wulgarnych tytułów książek, które przetłumaczono na język polski dosłownie, a nie łagodząc jego wydźwięk). Szwedzka publicystka walczy z wizerunkiem swojego państwa jako oazy równouprawnienia kobiet i mężczyzn na tle Europy. Nie przeczytałam jeszcze tej powieści, postać autorki i jej poglądy poznałam poprzez wywiady, których udzieliła w związku z promocją książki.

Skandynawska wieża Babel skłania do refleksji nad zasadnością procedur, systemów i porządków, które rozrastają się do niebotycznych wielkości już w chyba każdym zawodzie. Jerzy Stypułkowski zawarł w swojej książce apel nie dajmy się zwariować w rzeczywistości, którą pod każdym względem standaryzujemy, klasyfikujemy i zamykamy w sztywnych regułach postępowania. Dla czytelnika ta powieść może być barometrem, czy przypadkiem nie utracił już z oczu głównego celu swoich działań pośród spraw zupełnie nieistotnych.


*

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Novae Res.


sobota, 19 kwietnia 2014

Kiba flip



Pomiędzy malowaniem jajek (nie wyrosłam z tej zabawy) a pieczeniem ciasta przedstawiam Wam dzisiaj kolejną z zapowiadanych herbat, które otrzymaliśmy w wiosennym zestawie. Mieszanka nosi dość tajemniczą nazwę (przynajmniej mi nic nie mówiącą) Kiba flip.




Z wyglądu ta herbata bardzo przypomina mi Wiśnie w Rumie. Jednak jej skład jest trochę inny, a w smaku to dwie zupełnie różne mieszanki. Znajdziemy tutaj hibiskus, suszoną wiśnię, suszonego banana, kandyzowanego ananasa, winogrona i aromat. Słodko. Po otwarciu z torebki unosi się bardzo silny, niemalże perfumowany zapach.






Z suszu zalanego wrzątkiem otrzymujemy intensywnie purpurowy napar. W zasadzie nie ma śladu po mocnym zapachu, za to mamy bardzo słodki smak. Żeby herbatka nie była rozwodniona, suszu trzeba nasypać dość sporo. Przy dłuższym zaparzaniu nabiera nieco kwaskowatości. Szczególnie polecam amatorom owocowych mieszanek. Przy moim świątecznym stole zagości przy deserze :)


czwartek, 17 kwietnia 2014

Tomasz Mann - Lotta w Weimarze



Niewiele brakowało, a mogłabym o sobie powiedzieć, że przeczytałam wszystkie lektury, które były obowiązkowymi w czasie mojej edukacji. Nie jest tak z powodu jednej, jedynej epoki spośród maglowanych w liceum. Chodzi o romantyzm. Lektury w tym cyklu otwierały Cierpienia młodego Wertera. Ta książka była dla mnie takim koszmarem, tak obrzydziła mi wszelkie romantyczne rozważania, że do pozytywizmu zarzuciłam czytanie książek zaleconych przez polonistkę (swoją drogą okropną kobietę, która zniechęcała do języka polskiego jak nikt inny, a zastępowała cudownego nauczyciela, o którym na pewno kiedyś napiszę, bo czy uczył Was pisarz nominowany do Nike? Mnie tak!).

Po tej niewątpliwej traumie, której przysporzyła mi lektura Cierpień..., raczej nie powinnam sięgać po Lottę w Weimarze, która bezpośrednio odnosi się właśnie do tego utworu. Jednak zachciało mi się książki klasycznej w stylu, który wyniósł na wyżyny Tomasz Mann. Jego Czarodziejską górę czytałam z przyjemnością.




Historia opiera się na przyjeździe do Weimaru (miasta, w którym mieszka Goethe) Szarloty, która stanowiła pierwowzór opisanej w Cierpieniach... postaci, do której tak wyczerpująco (koszmarnie i dręcząco) wzdychał Werter. Szarlota wzbudza ogromne zainteresowanie, co powoduje lawinę odwiedzin i zaproszeń.

Opisana sytuacja to w zasadzie tylko pretekst do przytaczania pięknych opowieści i poruszających dialogów. Zupełnie jak w Czarodziejskiej górze bohaterowie prowadzą wielogodzinne rozmowy, w których poruszają moc tematów - od towarzyskich ploteczek poprzez politykę do filozoficznych rozważań o istocie życia. Wszystko to w kurtuazyjnym tonie, wypełnione uprzejmościami, a przede wszystkim niezwykle bogatym językiem.

Oczywiście patos i sztuczność formy może być uderzająca dla współczesnego czytelnika. A jednak lektura tej książki daje satysfakcję, obcowanie z takim stylem wzbogaca. Dlatego polecam. Dla rozkoszowania się słowami, zdaniami, dla ich niespiesznego smakowania.




P.S. Niecały rok temu, gdy byłam jeszcze studentką (!), na zajęciach z Humanistycznych Podstaw Medycyny, które dotyczyły medycyny w sztuce, jako jedyna w grupie przyznałam, że czytałam Czarodziejską górę (dla niewtajemniczonych: tytułowe miejsce to sanatorium dla gruźlików). Zaskoczyłam Profesora, który nie przypuszczał, że ktoś jeszcze sięga po takie lektury. Kolejny raz okazuje się, że jestem odrobinę staroświecka :)

wtorek, 15 kwietnia 2014

Zielona pigwa-imbir



Ostatnia zielona herbata pojawiła się tutaj niemal miesiąc temu. A poprzednia kolejny miesiąc wcześniej :) Na tyle średnio wystarcza mi opakowanie tego gatunku. Od kubka zielonej zaczynam każdy dzień. Dzisiaj przedstawiam Wam mieszankę Pigwa-imbir.




Zielona pigwa-imbir pochodzi z zestawu, w którym znalazły się także dwie inne herbaty (czarna i owocowa), o których napiszę wkrótce. Sięgnęłam po zielone opakowania nieprzypadkowo - wydają mi się bardzo wiosenne.




Zapach, który wydobywa się z paczuszki po otwarciu, jest absolutnie oszałamiający, bardzo charakterystyczny. Z takim jeszcze się nie spotkałam. Myślę, że to przede wszystkim zasługa imbiru - tego składnika w żadnej z dotychczasowych herbat, które się tu pojawiły, jeszcze nie było. W składzie mieszanki, oprócz zielonej herbaty i wspomnianego imbiru, są także kawałki jabłek, kwiaty dziewanny i słonecznika. (Sprawdziłam kilka razy - po rzeczonej pigwie ani śladu.)






Herbatę zaparzyłam w sposób tradycyjny - w temperaturze ok. 70-80 stopni. Liście oddzieliłam po około półtorej minuty. Otrzymałam napar o typowym kolorze. Zapach po zaparzeniu jest zdecydowanie delikatniejszy. Smak? Cudowny. Miękka i delikatna słodycz przełamana pikantnością imbiru (pozostaje dłuższą chwilę na języku). Świetne połączenie!

Liście zaparzyłam także drugi raz, nieco dłużej. Smak okazał się zdecydowanie łagodniejszy, niestety jakby nieco rozwodniony. Pigwa-imbir oddaje swój prawdziwy charakter jednak tylko przy pierwszym zalaniu wodą.




Wybaczam tej herbacie niesłuszną pigwę w nazwie. Jednak za słodycz odpowiada tu jabłko, które w zestawieniu z imbirem gwarantuje niepowtarzalne doznania. Ja jestem zachwycona i gorąco polecam!


niedziela, 13 kwietnia 2014

Herbaciane lody



Lody o smaku herbaty! Próbowaliście kiedyś? Kupiliśmy je niedawno podczas spaceru po Saskiej Kępie. Te z lewej są o smaku zielonej herbaty, po prawej - earl grey. Zielona herbata rozczarowała. Lody były bardzo delikatne w smaku, w zasadzie niemalże tylko śmietankowe, a nie herbaciane. Zresztą, jak widać na zdjęciu, herbacianych listków było w nich naprawdę niewiele. Za to te o smaku earl grey - super! Listków zatopionych w deserze było zdecydowanie więcej, herbata z nutą bergamotki wyczuwalna bardzo wyraźnie. Bardzo polecam!

piątek, 11 kwietnia 2014

John le Carre - Subtelna prawda



Są gatunki literackie, do których sięgam tylko sporadycznie. Raz na jakiś czas mam ochotę na kryminał albo powieść przygodową. Teraz padło na powieść szpiegowską. Bezdyskusyjnie wśród autorów tego typu książek prym wiedzie John le Carre.

Przed przeczytaniem Subtelnej prawdy o twórczość le Carre otarłam się dwa razy. Jakiś czas temu przeczytałam The mission song w oryginale, a w 2011 roku obejrzałam świetny film na podstawie Tinker Tailor Soldier Spy (polski tytuł: Szpieg - rozczarowujący przekład). Powieść mnie wciągnęła, a film po prostu wprawił w osłupienie - wyszłam z kina oniemiała i zupełnie poddana tej mętnej, gęstej atmosferze. Super wrażenie.




O czym jest Subtelna prawda? Oczywiście o ściśle tajnych misjach. O sprawach wagi państwowej, o których wiedzę ma tylko garstka ludzi w kraju. Ale tym razem nie to stanowi oś powieści. Na pierwszy plan wysuwa się życie po tajnej misji. W końcu szpieg ma rodzinę. W końcu nie każda akcja idzie zgodnie z planem. W końcu nie każdy wytrzymuje psychicznie. Krótko mówiąc, to książka o wszelkich możliwych powikłaniach.

Muszę wspomnieć o tym, że główny wątek powieści zawiązuje się na Gibraltarze. Intrygująca, brytyjska skała nad Morzem Śródziemnym. Miałam niesamowitą przyjemność podróżować do tego miejsca - widok na Afrykę zapiera dech w piersiach. Coś cudownego! (Oczywiście małpek, które biegają tam po ulicach jak u nas koty, też nie da się zapomnieć.)

Warto zwrócić uwagę na niezwykle staranne tłumaczenie z angielskiego Subtelnej prawdy. Paweł Korombel, który za nie odpowiadał, przełożył na polski niemal każdą nazwę własną oraz nazwy instytucji. Panuje przyzwolenie na pozostawianie w tekstach wielu angielskich nazw, nawet gdy da się je przetłumaczyć. Tym bardziej cenne jest, że tłumacz temu nie uległ.

Subtelna prawda to dobry kawałek literatury. Dla fanów gatunku i dla tych, którzy (jak ja) zaglądają do takich powieści tylko raz na jakiś czas. Tym bardziej warto wówczas sięgać po najlepsze książki w swojej kategorii.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Ogrodnictwo w wersji minimalistycznej



Wprowadzam w życie jakże hipsterski projekt ogrodnictwa parapetowo-balkonowego:) Kto mnie odwiedził, wie, że nie brakuje u nas kwiatów (szczególnie jednego gatunku, o czym może kiedyś tu wspomnę), ale teraz podejmuję próbę wyhodowania czegoś do zjedzenia. Jeśli się uda, nie omieszkam się pochwalić!

wtorek, 8 kwietnia 2014

Czerwone Serduszko



Trochę ponad tydzień temu miałam okazję pierwszy raz w tym roku naprawdę skorzystać z wiosennej pogody i delektować się herbatą na świeżym powietrzu. Konkretnie na balkonie, w pełnym słońcu. Po prostu błogość!




O samej herbacie, którą otworzyłam sezon na balkonie, nie napiszę zbyt wiele. Powód jest prosty - to ta sama mieszanka, którą już tu dwukrotnie opisywałam: pod nazwą Moja Miłość oraz Spacer Kochanków. Czerwone Serduszko otrzymaliśmy (podobnie jak Spacer Kochanków) w dwóch opakowaniach. To daje w sumie pięć paczek tej herbaty! Cukrowe serca okazały się najbardziej romantycznym dodatkiem do herbaty i najlepszym prezentem na ślub :) Dodam tylko, że przewinęły się także przez mieszankę Anny Schilling, a być może są zamknięte w jakimś opakowaniu, do którego jeszcze nie sięgnęliśmy.






Dla przypomnienia: jak smakuje Czerwone Serduszko (i podobne mieszanki kryjące się pod różnymi nazwami)? To stosunkowo dobra czarna herbata z delikatnym, słodkawym posmakiem. Cukrowy dodatek nie dominuje, ale jest wyczuwalny. Herbata ma przyjemny aromat.




Na okazję tej pierwszej balkonowej degustacji wyszperałam do niej szczególny kubek (świetnie współgrający z nazwą herbaty). Doskonale zdaję sobie sprawę, że może się wydać ciut kiczowaty ;) Ale to w ogóle nie jest ważne wobec sentymentów z nim związanych. Kubeczek ma ze sto lat i to pierwsze naczynie na herbatę, który było świadomie moje. Otrzymałam go od Chrzestnej i doskonale pamiętam, jak go sobie wybierałam. Pamiętacie swój pierwszy własny kubek?:)



niedziela, 6 kwietnia 2014

Sławomir Mrożek - Dziennik tom 1. 1962-1969



Nie jest żadną tajemnicą, że lubię zagrzebać się w czyimś życiu. Jestem literacko wścibska, jeśli pisarz na to pozwala. Jeśli do publikacji trafiają autobiografie, listy lub pamiętniki artystów, których cenię, z pewnością do nich sięgnę. Po lekturze zachwycających Listów Lema i Mrożka, Dziennik Mrożka stał się dla mnie lekturą obowiązkową.

Dzienniki Mrożka, których wydania początkowo wcale nie rozważał, zostały zebrane w sumie w trzech tomach. Pierwszy z nich obejmuje lata 1962-69. To czas, w którym pisarz decyduje się na emigrację do Włoch, a potem przenosi się do Paryża. Ucieczka z Polski i uczucia z nią związane to temat wiodący Dzienników. Uciążliwości życia poza rodzinnym krajem, tęsknota, ale jednocześnie poczucie słuszności powziętej decyzji wyzierają z każdej strony zapisków.




Po raz kolejny zostaje tutaj potwierdzona teza, że sztuka rodzi się w bólach. Mrożek swoją twórczość, każdy dramat czy opowiadanie, okupił szeregiem cierpień i rozterek nad powstającym tekstem. Nie wyobrażał sobie życia innego niż artysty, jednocześnie doskonale wiedząc, że ta droga przysparza mu samych trudności. Książka jest również pełna rozważań nad tekstami innych pisarzy i filozofów. Mrożek przepisywał fragmenty utworów, które go poruszyły i które uważał za ważne.




Trafność i pragmatyzm niektórych spostrzeżeń Mrożka jest ponadczasowa. Podsumowując męczącą dyskusję w przedziale pociągu: aż chciałoby się wstać i strzelić kogoś w pysk dla odprężenia; pisząc o społecznych relacjach kobiet i mężczyzn: Określenie "zniewieściały" jest w gruncie rzeczy określeniem pochlebnym. Oznacza ono, iż dany osobnik często się myje, nie lubi zabijać ludzi, zdolny jest do współczucia, nie lubi wrzeszczeć i pchać się, żeby udowodnić swoją ważność; wspominając o lądowaniu człowieka na Księżycu: Żeby zobaczyć taką kupę ponurych kamieni, na to nie trzeba było czekać te kilkadziesiąt tysięcy lat ani płacić tyle pieniędzy (...). Wystarczy wykopać solidny dół w gliniastej glebie, może to być grób na cmentarzu, a potem przyłożyć do niego twarz (...). Takie perełki można cytować bez końca!




Książkę opatrzono kalendarium świetnie streszczającym najważniejsze wydarzenia z życia Sławomira Mrożka, dzięki czemu można je łatwo skonfrontować z osobistymi zapiskami pisarza. To zajmująca i naprawdę wartościowa lektura.




Spośród polskich pisarzy Mrożek najczęściej w swoich dziennikach wspominał o Witoldzie Gombrowiczu. Wydaje się to zrozumiałe, bo wiele ich łączyło: twórczość literacka oparta na ironii, absurdzie i grotesce oraz decyzja o emigracji z Polski. Intymne zapiski Gombrowicza pod tytułem Kronos stosunkowo niedawno ujrzały światło dzienne, wzbudzając sensację. Oczywiście je przeczytam, nawet już leżą na mojej półce.

piątek, 4 kwietnia 2014

Limona & Grapefruit | biały wrzątek



Bardzo, bardzo dawno nie trafiały się tutaj napary bez liści herbaty. Herbatki bez herbaty. Po długiej przerwie oto pojawia się taka mieszanka jako kontynuacja smakowania jubileuszowej paczki. Ten zestaw okazuje się niezwykle różnorodny.




Limona & Grapefruit to herbatka, która chyba już wyszła z asortymentu producenta, bo niestety nie jestem w stanie znaleźć nigdzie jej pełnego składu. Pozostaje mi tylko przytoczyć to, co zostało napisane na opakowaniu, a mianowicie, że jest to połączenie dzikiej róży, trawy cytrynowej, jabłek, kwiatów słonecznika i hibiskusu. To żaden problem, że ten konkretny produkt nie jest już dostępny, bo sklepy z herbatą są pełne mieszanek z tymi składnikami.




Po otwarciu opakowania wydostaje się z niego niezwykle intensywny i specyficzny zapach. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się trawa cytrynowa. Poza tym bardzo wyraźna jest róża. Zapach i wygląd tej mieszanki przywołuje inną - Owoc Miłości był dość podobny.






W opisie parzenia pojawia się określenie biały wrzątek. Mowa tu o wodzie chwilę przed zagotowaniem. Takiej, która jeszcze nie zawrzała, ale osiągnęła już temperaturę 95-96 stopni i wydaje się nieco mętna. W wodzie o temperaturze poniżej 100 stopni pozostaje pewna ilość rozpuszczonego tlenu (w sumie powietrza) - w 100 stopniach już go nie ma. Lekcja chemii w gimnazjum (pewnie pierwsza klasa): rozpuszczalność gazów w wodzie zmniejsza się ze wzrostem temperatury.

Ważne (rzekomo) jest, żeby była to woda zdjęta z ognia tuż przed wrzeniem, a nie ostudzona po wrzeniu. Bo (rzekomo) tylko taka zapewni właściwy smak naparu, zawierając odpowiednią ilość tlenu. Internet jest pełen dyskusji na ten temat, które ucięłoby przypomnienie sobie tej lekcji z gimnazjum (bądź z ostatnich klas podstawówki w przypadku nieco dojrzalszych osób). Nieważne, czy zdejmiecie tą wodę chwilę przed czy chwilę po zagotowaniu - jeśli będzie miała te 96 stopni, będzie zawierała określoną ilość tlenu, koniec i kropka. Swoją drogą jest to ilość nikła i nie ma szans wpłynąć na smak. Dodam, że chemię zgłębiałam jeszcze długo i intensywnie po gimnazjum i ciągle mam z nią do czynienia :)




W każdym bądź razie Limona & Grapefruit została przeze mnie zaparzona (z odpowiednią ilością tlenu w wodzie ;). Składniki bardzo długo oddają swój smak i kolor do wody. Osiem minut podane na opakowaniu to żadna przesada. Aromat po zaparzeniu rozpływa się, wręcz znika.




W smaku herbatka jest delikatnie słodka, owocowa (cytrusowa, ale nie grejpfrutowa), bardzo słabo kwaskowata. Trochę kojarzy mi się z kompotem z suszu. W sam raz do posiłków, myślę, że byłaby świetną alternatywą dla słodzonych napojów dla dzieci, którym rodzice obawiają się parzyć liście herbaty ze względu na teinę. Ach, jaki pouczający wpis!