niedziela, 29 marca 2015

Igor Newerly - Leśne morze



Sięgając do prozy Igora Newerly, spodziewałam się spotkania z wyjątkową literaturą, tylko nie miałam zupełnie pojęcia, pod jakim względem będzie się wyróżniała na tle innych książek. Miałam jakieś mgliste wyobrażenie o twórczości tego pisarza, wielokrotnie wcześniej natknęłam się na to nazwisko przewijające się w kontekście klasyki polskiej powieści. Bez wahania zabrałam z biblioteki Leśne morze, licząc na zupełnie nowe literackie doświadczenie.




To opowieść o Polakach przebywających na emigracji w Mandżurii w czasie drugiej wojny światowej, którzy stworzyli sobie tam małą enklawę. Nie pozostają obojętni na losy rodaków w kraju, ich codzienne życie przepełnione jest nostalgią. Książką jest pełna politycznych nawiązań, rozważań. Bohaterowie (szczególnie ci z dalszego planu, niejako przewijający się w tle) nie tylko kontestują zastaną rzeczywistość, ale też czynnie biorą udział w jej kształtowaniu, podejmując społeczne inicjatywy. Zestawiając to z biografią Igora Newerlego, z pewnością wprawny czytelnik znajdzie mnóstwo powiązań z jego działalnością na rzecz kształtowania polskiego ustroju w XX wieku. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy ta książka to swego rodzaju przestroga czy raczej próba wyznaczenia właściwej politycznej ścieżki?

Równolegle powieść aż kipi od ludzkich emocji: miłości, namiętności, pożądania. Na tle malowniczych krajobrazów opowiedziane są historie burzliwych związków. Związków, których nie da się wyraźnie oddzielić od tej politycznej szarpaniny.

Chylę czoła przed językiem, za pomocą którego opowiedziana jest ta historia. Jest niepowtarzalny. To poezja zamknięta w prozie. Opisy przyrody są jedyne w swoim rodzaju, piękne. Nie jest to najłatwiejszy w odbiorze styl, ale naprawdę wart poznania. Polecam.

środa, 25 marca 2015

Tłumaczenia książek z języka polskiego i na język polski - statystyki

Statystyki ze zdjęć, które Wam dzisiaj pokazuję, ukazały się w Gazecie Wyborczej już dobrych kilka miesięcy temu, ale pewnie nie zmieniły się istotnie od tamtego czasu ;) Warto się nad nimi pochylić. W dobie Internetu wydaje nam się, że posiadamy nieograniczony dostęp do wszystkich informacji. Jednak jeśli chodzi o literaturę, mamy szansę poznawać ją tylko wybiórczo. Każdy kolejny język obcy, który opanujemy, poszerza nasze czytelnicze możliwości. Mimo to z pewnością wiele arcydzieł literatury z najdalszych zakątków świata pozostanie na zawsze poza naszym zasięgiem...






Granice mojego języka oznaczają granice mojego świata - cytat z Wittgensteina w kontekście tych wykresów trafia w same sedno. Niezwykle dosłownie.

niedziela, 22 marca 2015

Żurawinowo-truskawkowa pu erh



Ostatnie herbaty, które pokazuję na blogu, można podsumować jako średnie. Liczyłam, że dzisiejszy pu erh się wyłamie, ale niestety też nie. Niby okej, ale nic szczególnego. Bardzo prosty skład: herbata pu erh, żurawina i truskawka to gwarancja, że smak herbaty pozostanie na pierwszym planie, jednak tym razem nie są to chyba liście najlepszej jakości...






Wyglądają pięknie - tego nie mogę im odmówić. O intensywnym kolorze, zwarte, umiarkowanie poskręcane. Pośród nich widoczne są cząstki owoców. Ale już aromat nie wróży dobrze - bardziej słodki niż ziemisty, jakiego spodziewałabym się po pu erh. Potrzeba dłuższej chwili, żeby wyłapać ten ciężki zapach, dla którego sięgamy do pu erh.




Herbatę parzyłam klasycznie - niemal wrzątkiem. Woda nabiera koloru od niej bardzo powoli. Dałam jej trzy minuty i ciągle nie pojawiała się klasyczna, ciemna barwa. Aromat był równie słaby.




I tak jak zapach wydawał się kiepski, zwietrzały, tak smak tej mieszanki zdaje się być rozwodniony. Owocowych dodatków z kolei było zbyt mało, żeby przebiły się do naparu, chociaż były wyraźnie wyczuwalne przed zalaniem suszu wodą. Ogólnie rzecz biorąc, to herbata o słabym charakterze, zbyt delikatna niż klasyczne pu erh. Przynajmniej dla mnie. Myślę, że na dobry początek do oswajania się z tym smakiem, ale nie dla koneserów.




Oby ta średnia passa szybko minęła, dawno nie było herbaty, nad którą absolutnie się rozpływałam!

poniedziałek, 16 marca 2015

Javier Marias - Twoja twarz jutro. Gorączka i włócznia



Post o tej książce obiecałam w przedostatnia niedzielę. Tamtego wieczoru wygrał kolejny odcinek House of Cards, w kolejne dni w pracy miałam urwanie głowy, a na weekend wyjechałam na ukochane Mazury, gdzie spędziłam wspaniały czas z osobami, których dawno nie widziałam (czyli zdecydowanie z dala od komputera). To szereg wymówek, ale chyba największe znaczenie miało to, że ta powieść okropnie mi się nie podobała i nie miałam po prostu ochoty o niej nic pisać. W końcu jednak zebrałam się, żeby opowiedzieć Wam, dlaczego nie warto do niej sięgać i marnować czasu, jak ja to zrobiłam...

Nazwisko Marias przewinęło mi się wcześniej wielokrotnie przed oczami i kojarzyłam je z wciągającymi książkami, które zwykle zbierały pozytywne recenzję, dlatego tez w bibliotece sięgnęłam po Twoją twarz jutro bez wahania. Dopiero w domu zorientowałam się, że to część trylogii, na szczęście pierwsza - co poczytywałam za dobry znak (już kilkakrotnie zdarzyło mi się wypożyczyć książkę, która okazywała się jednym tomem z wielu i niestety nie pierwszym).




Całą akcję tego utworu udaje się streścić w stwierdzeniu, że pewien Hiszpan przebywający w Anglii zostaje zwerbowany do tajnej organizacji, która zajmuje się drobiazgową analizą ludzkich zachowań, która ma służyć do równie tajnych celów. Zostaje zwerbowany, pracuje dla tej organizacji i koniec. Nic z tego nie wynika. Autor tworzy jakąś niebywała otoczkę dla wątku, który w zasadzie jest żaden. Kartki tej książki są szczelnie wypełnione dygresjami, odbiegającymi od zasadniczej treści najdalej jak się da. Do tego zatrzęsienie filozoficznych rozważań, które przez kilka pierwszych stron może i są w jakimś niewielkim stopniu ciekawe, potem stają się męczące i uciążliwe, a przez większość czasu ocierają się o banał i Paulo Cohelo bije je na głowę. Nie zniosłam tego bełkotu.

Oczywiście rozumiem, że ten tom Twojej twarzy jutro stanowi wstęp do kolejnych i zapewne na najważniejsze wydarzenia przyjdzie jeszcze czas. Tyle że ten wstęp jest tak zniechęcający, że nie ma szans, żebym sięgnęła po coś jeszcze z tej serii. Być może po inną powieść autora, ale na pewno nie kontynuację tej historii. Podobno Marias jest wymieniany wśród kandydatów do Nobla. Nie mogę w to uwierzyć, to chyba jakaś pomyłka, którą powtórzyło zbyt wiele osób.

Jedyne, co mnie ujęło w tej książce i sprawiło, że w miarę bezboleśnie dotrwałam do jej końca, była moc ciekawych sformułowań i niuansów z pola tłumaczeń hiszpańsko-angielskich. Znając oba języki, sporą frajdę sprawiało mi czytanie o zwrotach nieprzetłumaczalnych, słowach, które wyszły z użycia czy tych, które mają różne znaczenie w zależności od kontekstu. Ale bądźmy szczerzy, to tylko tło, ciekawostki, a nie clue tej powieści. Dla tych, którzy nie znają hiszpańskiego równolegle z angielskim, nie znajduję żadnego powodu, żeby polecić tą książkę...

piątek, 6 marca 2015

Twinings English Breakfast Tea



To chyba moje pierwsze spotkanie z herbatą Twinings. Otrzymałam w prezencie dwie eleganckie puszki herbaty tej marki, dzisiaj prezentuję pierwszą z nich: English Brekfast Tea. Jak sama nazwa wskazuje, można się spodziewać, że będzie to dość łagodny napar.




Zacznę od tego, że bardzo mi się podoba, jak szczelnie został w niej zamknięty susz. Często do puszki włożona jest po prostu w foliowa torebka z herbatą, tutaj aromat chroni szczelne, aluminiowe zamknięcie. Takie rozwiązanie przekonuje mnie zdecydowanie bardziej.




Listki są bardzo, bardzo drobne. Pokruszone i pylące się, co akurat nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia. Pachną gorzko, trochę trawiasto, ale w sumie stosunkowo łagodnie. Zalecone jest parzenie wodą o temperaturze 100 stopni. Otrzymany napar jest dość jasny jak na czarną herbatę i pachnie też bardzo delikatnie.




Smak nie zaskakuje, przeciwnie - jest bardzo przewidywalny. Trochę nijaki. Zadowalający, ale nic ponadto. Wprawił mnie w konsternację i nie potrafię napisać, czy polecam czy nie. Ładne opakowanie ze średnią zawartością.


niedziela, 1 marca 2015

Dilmah Lychee



Dobrze, że w każdym tygodniu jest niedziela - inaczej chyba nigdy nie znalazłabym już czasu na dodawanie wpisów na bloga. To ostatnio jedyny dzień, kiedy z pewnością znajdziecie tutaj nową książkę lub herbatę. W pozostałe dni nie mogę tego obiecać ;) Dzisiaj herbata: Dilmah Lychee.




Torebki tej mieszanki pachną klasycznie czarną herbatą ze słodką nutą. Ten dodatkowy zapach jest gęsty jak syrop, ale niestety wyraźnie sztuczny, jakby plastikowy. W składzie tego aromatu jest naprawdę sporo - aż 6%. Poza tym czarna herbata liść BOPF.




Kolor naparu po 3-4 minutach od zalania wrzątkiem jest jakby nieco jaśniejszy od innych aromatyzowanych herbat marki Dilmah. Smakuje trochę słodko, niestety ta słodycz pozostawia taki nieprzyjemny posmak. A gorzka herbata, której towarzyszy, szybko cierpnie. Całość bardzo rozczarowuje.




Cóż, nie mogę polecić. Zajrzyjcie do innych propozycji od Dilmah, o których pisałam na blogu. Bo jeśli chodzi o liczi, to nie z herbatą, tylko saute.