środa, 29 kwietnia 2015

Herbata na świecie: Egipt (Półwysep Synaj)



Wyruszając na urlop na Półwysep Synaj, nawet nie przyszło mi na myśl, że ta wycieczka będzie bogata w jakiekolwiek herbaciane doświadczenia. W tym względzie raczej zastanawiałam się, czy w hotelu będzie dostępna jakakolwiek (!) herbata i czy do każdego posiłku czy tylko do śniadania (doświadczenie z hiszpańskich hoteli, gdzie smakowałam najpodlejszych naparów w życiu i do tego dostępnych tylko rano). Jakże miło zaskoczył mnie Egipt! Może są to bardziej okołoherbaciane dobra, a niekoniecznie herbata sensu stricte, ale z tej podróży przywiozłam naprawdę sporo wspaniałych produktów.




Wszystkie herbaty, które oglądałam na egipskich straganach, były mieszankami czarnej herbaty z silnymi owocowymi aromatami. Egipcjanie szczególnie upodobali sobie mango oraz banana i tą drugą mieszankę zabrałam ze sobą do Polski. Szeroko dostępny okazał się również hibiskus. Klasyczny składnik owocowych naparów występuje tam w bardzo pięknej formie - naprawdę dużych płatków o intensywnej barwie (co ciekawe, polecany do picia na zimno). Równie popularna jest mięta, zarówno parzona samodzielnie i jako dodatek. Do wzbogacania herbacianych naparów świetnie nadaje się również trawa cytrynowa - zapach tej przywiezionej z Egiptu jest oszałamiający, śmiem twierdzić, że ta, którą już wcześniej spotykałam w herbacianych mieszankach, nawet się do niej nie umywa. Niebo a ziemia.




To wszystko, co opisałam powyżej, nie było dla mnie oczywiście żadną nowością. Nowe i egzotyczne okazało się parzenie kozieradki - nie spotkałam się z tym nigdy wcześniej. Poznałam również sekret herbaty parzonej w tak zwany sposób beduiński - to habak. Jego inna nazwa to też mięta biblijna, chociaż spotkałam się też z opinią, że bliżej mu do bazylii. W każdym razie dodany do czarnej herbaty nadaje jej niepowtarzalnego charakteru.

Herbaty beduińskiej próbowałam po raz pierwszy w wiosce Beduinów na pustyni (prawdziwej? zaaranżowanej? Na pewno utrzymującej się z turystów). Wówczas wydawało mi się, że jest w niej coś w rodzaju anyżu. Jaki smak uzyskałam już w domu oraz jak sprawdziły się pozostałe pamiątki z wakacji - to tematy na kolejne posty. Śledźcie mojego bloga uważnie ;)




A we wspomnianym na początku hotelu herbata w torebkach była dostępna cały czas: do każdego posiłku oraz w barze. Oprócz całkiem znośnej czarnej i zielonej, można było również sięgnąć po hibiskus, rumianek, miętę czy anyż, który mylnie posądzałam o obecność w beduińskich naparach.




Czy macie jakieś herbaciane doświadczenia z Egiptu? A może z innych krajów arabskich? Bardzo chętnie o nich poczytam i skonfrontuję z tym, czego doświadczyłam :)

sobota, 25 kwietnia 2015

Inga Iwasiów - W powietrzu



Lekturę pierwszej z książek, które pochłonęłam w trakcie mojego urlopu, rozpoczęłam na lotnisku, jak tylko się odprawiliśmy. Jakże adekwatny był jej tytuł: W powietrzu. Autorką tej powieści jest Inga Iwasiów, o której usłyszałam po raz pierwszy przy okazji tego wywiadu. Wywołał on trochę kontrowersji, ja sama nie polubiłam tej pani (jeśli w ogóle można o kimś tak powiedzieć po przeczytaniu kilku stron rozmowy) z powodu kilku kwestii, które tam padają. Co nie przeszkodziło mi być ciekawą literackiego dorobku pisarki, przeciwnie - niezwykle mnie zaintrygowała.




Niestety W powietrzu chyba nie jest najlepszym dziełem w dorobku Iwasiów. To historia życia kobiety od czasów licealnych do jakichś czterdziestu, może pięćdziesięciu lat opowiedziana z perspektywy jej seksualnych doświadczeń. Bardzo bogatych, a podkreślam, że bohaterka jest osobą biseksualną. Pierwsza fascynacja nauczycielem muzyki, studenckie przełamywanie kolejnych granic, małżeńskie zbliżenia, zdrady, umawianie się na seks grupowy - cały wachlarz erotycznych doznań. Rodzina, praca i wszelkie aktywności stanowią tło dla zaspokajania intymnych potrzeb tej kobiety. Studium przypadku.

Być może się mylę, ale wydaje mi się, że miał być to swego rodzaju feministyczny manifest: jestem kobietą, mam ciało, nie zawaham się go użyć. Podkreślenie, że kobiety mają prawo realizować swoje seksualne potrzeby i jeśli ich apetyt w tym względzie jest wręcz nieposkromiony, nie powinny być oceniane pejoratywnie. To taka symboliczna walka ze stereotypem dziwki i Don Juana.

Czy to założenie zostało zrealizowane? Powieść balansuje na granicy z banałem i w wielu momentach przechyla się na tą stronę. Wzniosłe ideały kobiecego wyzwolenia schodzą na dalszy plan wobec nudy, która pojawia się po przeczytaniu kilkudziesięciu stron w schemacie: zauroczenie nową osobą - podryw - opisy pieszczot - koniec relacji. Główna bohaterka chadza do łóżka z bardzo różnymi ludźmi i to powinno być ciekawe, ale i tak w pewnym momencie staje się monotonne...

Oczywiście jeśli macie ochotę poczytać o seksie, nierzadko brutalnym, będzie to tysiąc razy lepsza lektura od Pięćdziesięciu twarzy Greya. To nie jest literacki bubel, tylko dobrze napisana książka. Dobry język, sprawna narracja, niezłe opisy. Duży plus za poczucie humoru.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Oksana Zabużko - Muzeum porzuconych sekretów



Muzeum porzuconych sekretów gościło w mojej torebce przez kilka ostatnich tygodni. To pokaźna objętościowo lektura, ale te nie zrażało mnie do tego, żeby wyjmować ją stamtąd w każdej wolnej chwili - w autobusie, w kolejce, w poczekalni. Nie jest to książka, która zabiera czytelnika gdzieś daleko - ani w czasie, ani w przestrzeni. Raptem za wschodnią granicę, w ostatnie dziesięciolecia, w emocje i atmosferę jakże znaną Polakom. Ta bliskość, nieopisana znajomość, analogia do kart naszej historii sprawiają, że trudno się od tej opowieści oderwać.




Oksana Zabużko stworzyła postać odważnej ukraińskiej dziennikarki, która podejmuje trudne tematy związane z tożsamością swojego narodu. Ostatnie sto lat w historii Ukrainy to niespokojny czas wypełniony masą tragicznych wydarzeń, które pozostają tematami tabu. Zbrodnie wojenne, ciężkie czasy po wojnie, transformacja ustrojowa i wyjście spod wpływów Związku Radzieckiego - jakże znajomo to brzmi w kontekście naszej polskiej historii. Życie osobiste głównej bohaterki Muzeum... niejako splata się z przeszłością, którą się zajmuje, co czyni powieść szczególnie interesującą.

Temat książki jest genialny, a język mu nie ustępuje - jest na naprawdę dobrym poziomie. Barwny, śmiały, bezkompromisowy. Autorka świetnie poradziła sobie z równoległym prowadzeniem różnych narracji - każda z nich została drobiazgowo dopracowana.

Muzeum porzuconych sekretów zostało wydane w 2009 roku. Dzisiaj za naszą wschodnią granicą toczy się wojna. To szczególnie ważna książka w obecnej sytuacji politycznej. Tego, co jest w niej zawarte, nie dowiesz się z pasków na dole ekranu w informacyjnych telewizjach - to suche fakty, które w żaden sposób nie przybliżą Ci Ukraińców. Ta książka, która zamyka najnowszą historię naszego sąsiada w artystyczne ramy - owszem. Polecam.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Japan Genmaicha



Jeszcze w całkiem świątecznym nastroju chciałabym zaprezentować Wam dzisiaj herbatę Japan Genamicha. To całkiem znana mieszanka liści zielonej herbaty oraz prażonego ryżu pochodzących w tym wypadku z Japonii. Historia tego połączenia jest dość banalna - niegdyś biedota dodawała do herbaty ryż, by uzyskać więcej smakowitego naparu. Dzisiaj to swego rodzaju rarytas, a na pewno herbaciana ciekawostka.




Susz wygląda interesująco: listki zielonej herbaty proste jak igiełki wymieszane z kulkami uprażonego ryżu. Jeśli chodzi o aromat wydobywający się z opakowania, to zdecydowanie na pierwszym planie pojawia się zapach prażenia, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że przypalenia, spalenizny.




Herbatę parzyłam typowo jak zieloną, a nawet instynktownie wybierałam niższe temperatury - 70-75 stopni. Woda nabierała barwy bardzo powoli. Nawet po rozwinięciu listków pozostawała jeszcze przezroczysta. Ostatecznie po minucie, półtorej staje się bladożółta z zielonkawym akcentem. Jeśli się jej dobrze przyjrzeć, da się w niej zauważyć moc ryżowych drobinek, wolno pływających okruszków. Aromat naparu jest mniej przypalony, bardziej ryżowy.




Ta drażniąca spalenizna pojawia się jednak z powrotem już przy smakowaniu herbaty. Na podniebieniu najpierw rozlewa się aksamitny smak zielonej herbaty, potem wyczuwalny jest ryż, a niestety na końcu, już przy przełykaniu, wyraźnie czuje się prażony, gorzki posmak.




Ten prażony akcent na końcu nie pozwala mi zachwycać się Japan Genmaichą - odbieram go jako skazę na delikatnym smaku całej mieszanki. Polecam spróbować, bo to ciekawe połączenie, aczkolwiek muszę przyznać, że nie przypadło mi do gustu. Z pewnością będę szukała innej genmaichy, spodziewam się, że można znaleźć taką, w której ryż nie będzie tak mocno spalony.