niedziela, 12 marca 2017

Karl Ove Knausgard - Moja walka cz. 3

Podczas gdy w księgarniach na półkach pyszni się piąty tom Mojej walki, ja zbieram refleksje po lekturze trzeciego. Wcale nie mam poczucia, że dopiero. Śledzę uważnie książkowe premiery, wyłuskuję to, co mnie najbardziej interesuje i ustawiam sobie kolejkę pozycji do przeczytania. Na spokojnie, jak okołopremierowe recenzje, pisane w pośpiechu i w emocjach, już wybrzmią. Czas, który upływa, najlepiej weryfikuje wartość powieści. I nie mam tu na myśli klasyki, która swoją pozycję ugruntowuje przez dziesięciolecia. Wystarczy rok od premiery i widać, co było rzeczywiście godne uwagi. I ja zwykle wtedy zabieram się za czytanie - tak wynika ze zbioru książek, które zalegają przy moim łóżku.

Trzecia część tej monumentalnej autobiografii to okres z życia pisarza, gdy rozpoczyna naukę w szkole. Pozornie wszystko jest OK - kochane dziecko, posiadające oboje rodziców, bezpieczne i zaopiekowane z problemami adekwatnymi do wieku. Pod tym płaszczykiem kryje się trudna relacja z ojcem terroryzującym syna. Ogromowi psychicznej przemocy niejednokrotnie towarzyszą rękoczyny.

Napięcie towarzyszące tym wydarzeniom dorównuje najlepszym thrillerom. Oczywistym jest, że lęk małego chłopca, który wzbudza w nim własny ojciec to element powieści, który elektryzuje czytelnika najbardziej. Właśnie dlatego tak trudno odłożyć trzeci tom Mojej walki na półkę, ta przerażająca atmosfera pośród beztroski dzieciństwa działa jak magnes...

Niemniej jednak odnajduję też drugą, jaśniejszą stronę tej książki. W chwilach, gdy Knausgard zapomina o despotycznym ojcu i jest po prostu dzieckiem, mierzy się z małymi wielkimi wyzwaniami, które stawia przed nim szkoła i grupa rówieśników, zazdroszczę mu z całych sił. To szczęście w najczystszej postaci. Ten pisarz pozwolił sobie, poświęcił się temu, żeby te wszystkie wydarzenia przepracować jeszcze raz, dokładnie i skrupulatnie. My, nie-pisarze, mamy strzępki wspomnień, zebrane w głowach obrazki z tego czasu w naszym życiu. Ale w zdecydowanej większości nie znajdziemy wystarczająco dużo sił, żeby przejść podstawówkę jeszcze raz. Nie przestudiujemy krok po kroku wszystkich istotnych wydarzeń tamtych lat, nie uporządkujemy ich chronologicznie, nie będziemy im nadawać nowych znaczeń. Z roku na rok pewnie kolejne obrazki będą nam umykać. A Karl Ove to sobie spisał. Szczęściarz w tym całym nieszczęściu.

niedziela, 5 marca 2017

Darjeeling Himalaya



Dzisiejszy słoneczny poranek napawa optymizmem - to już chyba definitywny koniec zimy. Proponuję to opić dobrą herbatą! A do takich na pewno zalicza się Darjeeling Himalaya, którą kupiłam w Czajowni.




Darjeeling Himalaya to klasycznie preparowana czarna herbata z Indii.





Zbierane jesienią liście mienią się różnymi odcieniami brązu aż po zieleń. Ich zapach przywodzi na myśl wysuszone drewno - takie gotowe, żeby je wrzucić do ogniska. Listki są bardzo wysuszone, na ściankach torebki pozostawiają herbaciany pył. Proponowane dla nich parzenie to nieco mniej niż 100 stopni, wg mnie optymalnie przez 3 minuty.




Napar ma intrygujący, też nieco drzewny zapach i głęboki, brązowy kolor. W smaku jest surowa, gorzkawa, trochę cierpka, ale nie bardzo mocna. Trochę nieokrzesana. Myślę, że w sam raz właśnie na śniadanie, świetnie budzi!