czwartek, 19 stycznia 2017

Magdalena Grzebałkowska - 1945. Wojna i pokój



Na otwarcie Nowego Roku na blogu wybrałam książkę, która w oczywisty sposób nawiązuje do układu kalendarzy, w których właśnie organizujemy sobie najbliższe dwanaście miesięcy. W 1945. Wojna i pokój Magdaleny Grzebałkowskiej próżno jednak szukać sprecyzowanych planów, przewidywanych szczęśliwych wydarzeń czy rozpisanych kolejnych etapów większych i mniejszych przedsięwzięć. To zapis wielkiej improwizacji, jaką był powrót do względnej normalności w Polsce po wydarzeniach drugiej wojny światowej.




Zakończenie drugiej wojny światowej z perspektywy podręcznika do historii to jedno, krótkie wydarzenie. Dla Europejczyków mieści się w dacie 8 maja 1945. W rzeczywistości był to długi i żmudny proces, dla wielu trwający pewnie drugie tyle, co sama wojna. Nie ma jednak wątpliwości, że rok 1945 musiał być z wielu powodów tym najtrudniejszym, bo jakoś trzeba zacząć życie w zupełnie odmienionej rzeczywistości.

Ta niesamowita, drobiazgowo i skrupulatnie przygotowana książka Grzebałkowskiej (Nagroda Nike Czytelników 2016!) to najlepsze dopełnienie podręczników historii, jakie tylko można sobie wyobrazić. To historia w najbliższym czytelnikowi formacie - zbiorze relacji zwykłych ludzi. Zwykłych ludzi w niezwykłych czasach. Pomyśl, o tym, kto i co Cię otacza - rodzina, przyjaciele, dom, miasto, kraj. W 1945 roku nie było w Polsce ani jednej osoby, która mogła powiedzieć, że to jej najbliższe otoczenia przetrwało wojnę bez szwanku. Niepełne rodziny, zabici lub zaginieni przyjaciele, zburzone domy i całe miasta. A kraj? W nowych granicach. Wyobraź sobie, że pewnego dnia Twoje podwórko przestaje być Twoim podwórkiem i w ciągu godziny wyruszasz z całym swoim dobytkiem w poszukiwaniu nowego. A tam spotykasz ludzi, których spotkało to samo - nagle przestali być u siebie, a Ty masz zająć ich miejsce na Ziemi. Przecież to niewyobrażalna, zbiorowa trauma. A to tylko dopełnienie wojennych doświadczeń!




Czytałam 1945. Wojna i pokój z zapartym tchem. Wychowałam się na Mazurach, gdzie otacza nas poniemieckość. Rodzice moich rodziców po wojnie przebyły wędrówki, o których pisze Grzebałkowska. Ale nawet jeśli ziemie odzyskane to nie jest bezpośrednio Twoja historia, i tak warto ją poznać.

niedziela, 15 stycznia 2017

Twinings Prince of Wales



W ramach blogowego nadrabiania zaległości dzisiaj przedstawiam herbatę, którą dostałam na urodziny, a więc już ponad półtora miesiąca temu. Ale lepiej późno niż wcale ;) To w sumie cały zestaw herbat Twinings, jednak część z nich już znam (zajrzyjcie do listy herbat). Jedynie Twinings Prince of Wales jest dla mnie nowością i właśnie o niej będzie dzisiejszy post.




Każda torebka herbaty w tym pudełku została zapakowana w oddzielną kopertę, dzięki czemu aromaty różnych rodzajów nie mieszają się. W torebkach zamknięty jest bardzo drobny, herbaciany pył.




Zalecane parzenie Prince of Wales to 3-4 minuty w 200 ml wrzątku. Temperatura wody nie podlega dyskusji, myślę, że można jedną torebkę wykorzystać na więcej niż zwykłą szklankę wody. Może nawet na mały dzbanuszek? Cztery minuty parzenia są najwłaściwsze, żeby uzyskać pełen smak tej herbaty i żeby nie zdążyła nieprzyjemnie zgorzknieć.




Napar, który uzyskujemy ma piękny, głęboki, bursztynowy kolor. Jest aromatyczna, ma bardzo przyjemny zapach. Zgodnie z tym, co jest napisane na opakowaniu, Twinings Prince of Wales to delikatny, gładki napój. To zdecydowanie jedna ze słabszych czarnych herbat w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie odpycha gorzkim, ciężkim smakiem - przeciwnie - zachęca lekką i łagodną fakturą.




Myślę, że ta herbata świetnie sprawdzi się do kolacji lub kiedykolwiek indziej, kiedy będziecie mieli ochotę na czarną herbatę, ale w lekkim wydaniu. Zapewni Wam klasyczny smak bez cienia goryczy.

sobota, 7 stycznia 2017

Lao Mao Green Pu erh



Uwaga, uwaga, po bardzo długiej nieobecności wracam do żywych w Internecie! Ostatnie dwa miesiące ubiegłego roku były jak szalona przejażdżka kolejką górską - w moim życiu działo się dużo i intensywnie. W związku z tym byłam zbyt zaabsorbowana innymi rzeczami, żeby na spokojnie przygotować coś na bloga. Ale chyba wszystko z Nowym Rokiem wróci do normy :) Na dobry początek 2017 roku proponuję oczywiście herbatę. Dawno tu nieobecny, a jeden z moich ulubionych rodzajów herbaty: pu erh. Jednak nie jest to typowy przedstawiciel gatunku. Myślę, że degustacja Lao Mao Green Pu Erh może wielu herbaciarzy zaskoczyć. Gotowi?




Lao Mao Green Pu Erh to, jak słusznie sugeruje nazwa, tak zwany zielony pu erh. Jego produkcja to proces na pograniczu preparowania herbaty zielonej i klasycznych pu erh, bo (w dużym uproszczeniu) liście są suszone jak ta pierwsza, jednak dojrzewają jak ta druga. Unikalny jest też fakt, że to luźna herbata, nie jest sprasowana w ciastko.




Liście herbaty są niemalże całe, sztywne i skręcone. Mają głęboką ciemnozieloną barwę, miejscami są nieco jaśniejsze. Pachną sianem, skoszoną trawą, ale niezbyt intensywnie, przez co nie jest to wcale nieprzyjemny zapach. Jak parzyć? Na opakowaniu polecane jest 90 stopni, na stronie producenta - 80 stopni. Także trzeba próbować znaleźć odpowiednią temperaturę dla siebie - ja skłaniam się ku wyższej, bo daje intensywniejszy smak (ale też cięższy, bardziej cierpki). Kolejne parzenia dają bardziej stonowane napary niż to pierwsze.






Kolor herbaty jest zdecydowanie bliższy zielonym niż pu erh - jasnobrązowy, złamany zielonym. Ta barwa kojarzy mi się z tą, jaki dają zielone herbaty w torebkach, szczególnie aromatyzowane. Ale oczywiście wystarczy tej herbaty spróbować, żeby przekonać się, że mamy do czynienia z zupełnie inną klasą produktu ;)




Pochylając się nad herbatą, poczujecie charakterystyczny, nieco gnilny aromat. W naparze ta nuta jest również wyczuwalna, ale towarzyszy jej także warzywny posmak. Faktura napoju jest nierówna, posmak cierpki, ale wcale nie jest gorzka. Bardzo ciekawe doświadczenie. Nie przypisałabym tej herbaty ani do zielonych, ani do pu erh - to zupełnie odrębny rodzaj. Polecam spróbować!

Spójrzcie na liście po zaparzeniu - pięknie rozwinięte!