piątek, 31 października 2014

Robert Galbraith - Jedwabnik



Muszę przyznać, że jestem pod ogromnym wrażeniem tej książki. Może nie stanie się klasyką kryminału, a Galbraith/Rowling będzie musiała się zadowolić miejscem w historii literatury tylko (!) za sprawą serii o czarodzieju, ale jest w Jedwabniku sporo rzeczy, które zasługują na uznanie. Nie sądziłam, że to się autorce uda, ale to jest jeszcze lepsze niż świetne Wołanie kukułki!




Jak to się stało, że pisarka osiągnęła jeszcze lepszy efekt niż przy poprzednim kryminale? Otóż zainscenizowała pełnokrwistą zbrodnię. Nie jakieś tam prozaiczne wypadnięcie z balkonu. Tym razem morderstwo jest niezwykle wyrafinowane, obrzydliwe i symboliczne. Nie mogłam pozbyć się złudzenia, że ta książka powstała pod wpływem Mapy i terytorium Michela Houellebecqa, z tym że Angielka wybrała sobie do powieści jedynie drastyczny sposób uśmiercenia i ofiarę - pisarza, a Francuz pozostaje okrutny i bezkompromisowy w całym swoim utworze (nie w nim jedynym, jak wiadomo).

Poza zupełnie odmienną sprawą, w której toczy się śledztwo, wszystko inne pozostało po staremu, co wcale nie oznacza, że to źle. Cormoran Strike i jego asystentka tworzą bardzo ciekawy duet, akcja toczy się wartko, a grono podejrzanych jest dość szerokie. Książka została dopracowana w najmniejszych szczegółach. Odniosłam też wrażenie, że wyostrzyło się poczucie humoru pisarki, jest bardziej odważne i kąśliwe. Czyta się to z przyjemnością, a wątki z życia osobistego detektywów dają poważne widoki na kolejną część serii.

Czy coś mi się nie podobało w Jedwabniku? To, na co Buksy zwróciła uwagę już przy Wołaniu kukułki. Niepotrzebne cytaty otwierające kolejne rozdziały. Tu jest ich chyba jeszcze więcej niż ostatnio i zupełnie nic nie wnoszą do odbioru tekstu, poza irytowaniem czytelnika.




Jeśli ktoś z Was zastanawia się, czy jest sens sięgać do Jedwabnika bez lektury Wołania kukułki, zapewniam, że autorka przytacza najistotniejsze wątki z poprzedniej części, które pozwalają w pełni czerpać z powieści. Pozostała przy dobrych nawykach z Harry`ego Pottera - każdą część sagi dzięki sprawnym objaśnieniom tworzyła odrębną całość (wiem, bo zaczęłam czytanie od tomu czwartego, a dopiero później sięgnęłam do początkowych).

czwartek, 30 października 2014

Liebster Blog Award



Z dużą rezerwą podchodzę do wszelkich łańcuszków i innych zabaw, które zwykle zaśmiecają blogi czy inne miejsca w sieci, ale nominacja, którą otrzymałam od Denimix wydała mi się interesująca i zdecydowałam się wziąć w niej udział.

O co chodzi? Cytuję: Nominacja do Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego Blogera, w ramach uznania za dobrze wykonaną robotę. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz je o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.

Oto pytania, które trafiły do mnie i moje odpowiedzi:
Po przebudzeniu… kawa czy herbata?
Zdecydowanie herbata :) Kawę piję jakiś raz w miesiącu i nigdy nie przyszło mi do głowy sięgnąć po nią zaraz po przebudzeniu.
Jaką herbatę najbardziej lubisz?
Lubię chyba wszystkie rodzaje herbat - zarówno czarne, także te aromatyzowane, pu erh, zielone, białe, owocowe... W każdej grupie herbat znajduję coś dla siebie. Ale jeśli miałabym z jakiegoś powodu wybrać tylko jeden gatunek, to nie wyobrażam sobie życia bez zielonej, zdecydowanie.
W czym najczęściej pijesz herbatę?
We wszelkiego rodzaju kubkach, im większy kubek, tym lepiej. Okazjonalnie filiżanka, szczególnie do delektowania się nowym smakiem.
Czy lubisz wysiłek fizyczny, jeśli tak, to w jakiej formie?
Aktywność fizyczna to dla mnie naturalna część życia, nie wyobrażam sobie bez niej funkcjonować. Nie traktuję jej w kategoriach lubienia/nielubienia, to dla mnie coś takiego jak kąpiel czy jedzenie - na to muszę znaleźć czas, bo inaczej nie czuję się dobrze. Regularnie biegam i gimnastykuję się, a gdy mam okazję chętnie wsiadam na rower lub pływam.
Masz jakiegoś pupila?
Silna alergia na sierść zwierząt wyklucza mnie z roli opiekunki większości domowych zwierzątek. Aktualnie nie mam żadnego pupila, ale zamierzam ponownie przygarnąć jakiegoś patyczaka (mogę jeszcze wybierać spośród rybek i jaszczurek...).
Jaką książkę ostatnio przeczytałaś (i kiedy)?
Akurat jestem na urlopie, pochłaniam książki jedna po drugiej. Właśnie skończyłam lekturę 1Q84 (pierwszy tom) Murakamiego, a jestem w trakcie Czasów Secondhand Aleksijewicz.
Co daje Ci pisanie bloga?
Dużo frajdy i możliwość podzielenia się swoimi przemyśleniami na temat herbaty czy książek. Konfrontacja mojej opinii ze zdaniem innych to dla mnie bardzo wartościowe doświadczenie.
Masz jakieś marzenie związane z pisaniem bloga?
Żebym nie traciła zapału do tworzenia tego miejsca i w dalszym ciągu spotykała tu takich fantastycznych ludzi, jak do tej pory!
Co lubisz robić w wolnym czasie?
Lubię ten czas wykorzystywać maksymalnie jak to możliwe. Książki, kino, spotkania z przyjaciółmi. Oby nie bezczynnie, nie przed telewizorem, itd.
Jaki jest Twój ulubiony cytat?
Ostatnio jest to cytat z Wittgensteina: Granice mojego języka oznaczają granice mojego świata.
Na co masz w tej chwili ochotę?
Na czekoladę. To praktycznie stale towarzyszące mi uczucie, pokusa, z którą zmagam się codziennie ;)

Jeśli ktoś spośród tego zacnego grona (to nie będzie aż jedenaście osób) : Róża marzy, Buksy, Herbatniczek, Samotnia, Klub A+A, Herbaciane szlaki ma ochotę wziąć udział w zabawie, to pytania ode mnie brzmią następująco:
1. Najpiękniejsze miejsce na świecie, które dane było Ci do tej pory zobaczyć?
2. Mróz czy upał?
3. Namiot czy pięciogwiazdkowy hotel?
4. Najbardziej rozczarowująca lektura ostatniego roku?
5. Najlepsza lektura ostatniego roku?
6. Herbata, która w ostatnim czasie najbardziej zaskoczyła Cię swoim smakiem?
7. Miasto w Polsce, do którego szczególnie lubisz wracać?
8. Język obcy, którego chciałbyś/chciałabyś się nauczyć?
9. Intrygujące zdjęcie czy wyczerpujący tekst?
10. Czego słuchasz najczęściej: cisza, radio, muzyka w słuchawkach?
11. Najmilsze doświadczenie związane z prowadzeniem bloga?

wtorek, 28 października 2014

Big Active Yerba mate Kakao i Wanilia



Najlepsze na koniec? To się zaraz okaże ;) Trudno w to uwierzyć, ale to już ostatnia z naszych Ślubnych Herbat! Za nami czternaście miesięcy degustacji. Przed Państwem ostatni z prezentów: Big Active Yerba mate Kokos i Wanilia.

Degustację zawartości tej paczki odwlekłam najdłużej, jak się tylko dało. Zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać i chyba z tego powodu podchodziłam do niej z taką rezerwą. Jestem zaprzyjaźniona z różnymi herbatami, ale o kawie i yerba mate nie mam pojęcia zupełnie... Co więcej, kawę zdarza mi się wypić raz w miesiącu, ale yerba mate nigdy dotąd nawet nie próbowałam!




W opakowaniu zamknięto dwadzieścia torebek, które dodatkowo chroni jeszcze folia. Po jej otwarciu unosi się kakaowo-kawowy aromat. W składzie mieszanki znalazły się: yerba mate (57,5%), kakao (31%), wiórki kokosowe, aromaty, wanilia (2%). Drobinki składników wyraźnie prześwitują przez materiał.




Nie zdecydowałam się na żadne eksperymenty - zaparzyłam mieszankę zgodnie z instrukcją. Po zalaniu wodą znad filiżanki unosi się zapach kakao. Napar jest dość ciemny, wydaje się aż gęsty.






Swoją nieznajomość yerba mate potraktowałam jako zaletę - nie mam porównania, wydam obiektywną opinię na temat smaku Big Active Yerba mate Kokos i Wanilia. Otóż odniosłam wrażenie, że to taka bardzo słaba kawa z dodatkiem kakao i wanilii. Dodatki są wyczuwalne, ale w żaden sposób nie słodzą napoju. Napar jest wyrazisty, charakterny, na swój sposób orzeźwiający. Genialny do przełamywania słodyczy. Jestem za!




Już wkrótce spodziewajcie się podsumowania wszystkich Ślubnych Herbat. A Wiernych Czytelników, których zdobyłam przez ten ponad rok, zapewniam, że bloga nie zamykam ;) Jeszcze tyle herbat do spróbowania przede mną! (Yerba mate w klasycznej wersji też jest w planach.)


sobota, 25 października 2014

Michel Faber - Szkarłatny płatek i biały



Szukacie długiej, zajmującej powieści, która w jesienny wieczór przeniesie Was do innej epoki i zajmie Wasze wszystkie zmysły? Szkarłatny płatek i biały będzie pod tym względem idealny. Londyn, XIX wiek. Brudne ulice i piękne przedmieścia. Skrajna nędza i ogromne bogactwo. Gdzieś na granicy tych światów dochodzi do spotkania dwójki ludzi, po którym ich życie nie będzie już takie samo (poważnie).




Czytając tą książkę, szczególnie poczujecie, jak troszczy się o Was jej autor. Poprowadzi Was dosłownie za rękę. Będziecie stali za plecami postaci, widzieli dokładnie to, co one, czuli te same zapachy i słyszeli te same dźwięki. Faber nie szczędzi realistycznych opisów, w ogóle przedstawianie rzeczy takimi, jakie rzeczywiście są, postawił sobie za punkt honoru. Nierzadko pisze bez ogródek, jednoznacznie, wprost. Nie używa eufemizmów w ogóle. Warto sięgnąć do tej książki dla samego jej stylu.

Osią powieści są w zasadzie relacje nie dwójki, ale nawet trzech, blisko związanych osób: majętnego przedsiębiorcy, jego żony borykającej się ze schizofrenią oraz kochanki, którą kupił sobie na wyłączność w burdelu. O ile na początku ocena ich postępowania wydaje się jednoznaczna, o tyle w miarę upływu kolejnych stron coraz trudniej określić, który z bohaterów jest najbardziej przebiegły i skupiony na sobie. Nie będzie czarno lub biało, za to odcieni szarości znajdziecie tu całą paletę. A dzięki charakterystycznym postaciom drugoplanowym Szkarłatny płatek i biały zawiera w sobie pełen krajobraz społeczeństwa Wielkiej Brytanii na skraju dziewiętnastego wieku.

Książka Michela Fabera została dopracowana w każdym względzie - ma nienaganny, wyrazisty styl, intrygujący wątek (i dobre zakończenie!), starannie przygotowanych bohaterów i bardzo mocno zaznaczone tło wydarzeń. Tyle rzeczy naraz musiało zająć dużo miejsca i momentami opowieść się po prostu dłuży. To jedyne, co mogę Faberowi zarzucić. Że przyłożył się do tej powieści aż nadto. Jednak niedosyt okazuje się niejednokrotnie lepszy niż przejedzenie. Ten rozmach momentami przytłacza.


czwartek, 23 października 2014

Dilmah Mediterranean Mandarin



Jeśli nasz ślubne herbaty miałabym oceniać przez pryzmat eleganckiego opakowania, Dilmah Mediterranean Mandarin z pewnością znalazłaby się w czołówce. Prosta, metalowa puszka z wytłoczonym logo serii moim zdaniem wygląda świetnie. Minimalistyczna grafika i cytat na wieczku dodają jej uroku, ale też charakteru.




Marka Dilmah swoje mieszanki z serii t intensywnie promuje jako wyjątkowo starannie przygotowane. To pierwsza herbata z tej kolekcji, którą mam okazję spróbować. Akurat na tą degustację zza chmur wyszło piękne, jesienne słońce i pozwoliło mi zrobić sporo jasnych zdjęć.








Zaraz po otwarciu puszki znajdujemy w niej krótki przewodnik po wszystkich naparach serii. Nie zabrakło w nim informacji na temat tego, jak obchodzić się z herbatą (używaj suchej i czystej łyżeczki do odmierzania suszu) i jaką ją przechowywać (z dala od wilgoci i kuchennych zapachów, w temperaturze niższej niż 25 stopni). W składzie mieszanki w stu procentach cejlońska czarna herbata aromatyzowana mandarynką.




Listki Dilmah Mediterranean Mandarin okazały się dość drobne, ale nie kruszą się i nie pozostawiają za sobą smugi pyłu, są zwarte. Pachną doprawdy interesująco. Aromat czarnej herbaty i mandarynki łączą się w coś zupełnie nowego, przyjemnie orzeźwiającego, nieco drzewnego.




Zalecone parzenie to wodą o temperaturze w zakresie 95-100 stopni przez 3-5 minut. Otrzymany napar ma stosunkowo jasną barwę. Pachnie wyraźnie cytrusowo, ale w naturalny sposób. W smaku to gładka, delikatna czarna herbata z bardziej cytrynową niż mandarynkową nutą. Co ważne, nie ma w niej kwaskowatości, całość wspaniale współgra ze sobą.




Dilmah Mediterranean Mandarin to świetna, rzeczywiście dopracowana mieszanka. Nie pozostaje mi nic innego, jak gorąco polecić ją tym wszystkim, którzy lubią się naparem delektować. Szczególnie dla koneserów łagodnych, dobrze skomponowanych smaków.


poniedziałek, 20 października 2014

Loyd Madras



Loyd Madras to klasyczna mieszanka czarnych herbat pochodzących z Indii. W jej składzie znajdziemy dość drobno połamane listki, które pierwotnie były długie i spiczaste.




Jak widać na zdjęciu, drobinki są naprawdę małe i sądziłam, że po zaparzeniu będą drażniące w naparze, ale wcale tak się nie stało. Herbatę parzyłam wrzątkiem i od razu widać, że to jedna z delikatniejszych czarnych mieszanek. Woda nabiera brązowego koloru naprawdę powoli, pozostaje dość jasna. Aromat jest łagodny, słodkawy.




W instrukcji parzenia zalecono 5-7 minut. Zaryzykuję stwierdzenie, że listków nawet nie trzeba oddzielać od naparu. Smak mimo to pozostaje delikatny, jednorodny, typowo gorzkawy, ale nie cierpnie, nie staje się nieprzyjemny.




Z powodu tej gładkości i delikatności Loyd Madras niezwykle przypadła mi do gustu. Świetny wybór na co dzień, szczególnie gdy nie przepadamy za bardzo mocnymi herbatami. Loyd Madras to ich zdecydowanie łagodniejsza wersja, zachowująca wyrafinowany charakter herbaty.




*

Nie napisałam na blogu nic o laureacie Literackiej Nagrody Nike, ani o pisarzu, który odebrał w tym roku literackiego Nobla. Nie znam ich twórczości i mogę powiedzieć jedynie tyle, że dopisałam ich utwory do mojej listy książek do przeczytania. Napiszę za to o pokojowej Nagrodzie Nobla. W nawiązaniu do herbaty zresztą.

Pokojową Nagrodę Nobla przyznano dwóm osobom. Pierwsza z nich to najmłodsza laureatka w historii - Malala Yousafzai pochodząca z Pakistanu. 17-latka walczy o prawo do edukacji, którego nie ma kilkadziesiąt milionów dzieci na całej Ziemi. Jej własna historia jest powszechnie znana. Została postrzelona przez talibów i cudem uszła z życiem. Właśnie za to, że uważa edukację za podstawowe prawo każdego młodego człowieka. Talibowie terroryzujący północny Pakistan nakazują dziewczynkom rezygnować z nauki.

Z kolei Kailasch Satyarthi, drugi laureat, zajmuje się prawami dzieci właśnie w Indiach, kraju, z którego pochodzi ogromna część globalnej produkcji herbaty (ponad 25%). W tym kraju 14 milionów ludzi stanowią de facto niewolnicy, mimo iż ten stan rzeczy jest formalnie zakazany (a doprowadza do tego bieda, korupcja i krzywdzący system kastowy). Satyarthi prowadzi fundację, która walczy z tym zjawiskiem, ratuje osoby, które padły jego ofiarą i rehabilituje je społecznie.

*

Dzisiaj obchodzimy Dzień Statystyki. Co piąty Polak czyta książki. Co robią pozostali?

piątek, 17 października 2014

Wojciech Orliński - Internet. Czas się bać



Czytacie tego bloga, więc z pewnością korzystacie także z innych zasobów Internetu. Być może tylko okazjonalnie, być może codziennie, a może jesteście online bez przerwy. Ta książką została napisana dla absolutnie każdego z użytkowników tej globalnej sieci. Bo czas się bać.

Czy gdy dostaliśmy Internet, więcej zyskaliśmy czy straciliśmy? Większość osób bez zastanowienia odpowie, że zyskaliśmy. Nieograniczony dostęp do informacji, wiedza, której nigdy nie znaleźlibyśmy w książkach, możliwość utrzymywania kontaktów z ludźmi z drugiego końca świata. Jednak gdy przyjrzeć się temu, jak korzystamy z sieci, nawet największy entuzjasta wyszuka garść wad funkcjonowania w tym systemie. Może marnuje jednak czas na Facebooku? Może odtwarza na Youtubie ciągle te same klipy?

Rozsądna, mniej optymistycznie nastawiona osoba zauważy, że żeby dotrzeć do naprawdę rzetelnych informacji nierzadko musi się przebić przez masę bzdur. Że w sumie wiadomości, które czyta, są tendencyjne, rzadko trafia na odmienny punkt widzenia na daną sprawę.

Istnieje też grupa osób bardzo sceptycznie podchodzących do tego, co z naszym życiem zrobił Internet. Zdecydowanie do nich należę, ten niewygodny stan rzeczy uwierał mi jeszcze przed przeczytaniem tej książki. To wszystko, co mnie w sieci wkurzało i nie podobało mi się, Wojciech Orliński zebrał, uporządkował, wyjaśnił mechanizmy działania i konsekwencje. Straciliśmy w Internecie wolność i prywatność. Każdy nasz ruch w sieci jest rejestrowany, a z Internetu nie da się niczego trwale usunąć. Duże koncerny bez naszej wiedzy i zgody gromadzą masę informacji na nasz temat i regularnie wykorzystują je do tworzenia spersonalizowanych reklam. Nasza korespondencja z pewnością nie jest już tylko naszą własnością. Jesteśmy inwigilowani na każdym kroku. Internetowe piractwo uderza w artystów, anonimowi hejterzy potrafią zniszczyć życie niewinnej osobie. Wymieniać można bez końca




Rok 1984 nie spełnił się z pojawieniem się w telewizji programu Big Brother. W końcu to było kilkanaście osób, które z własnej woli zdecydowały się na mieszkanie pod okiem kamer. Wizja z tej genialnej powieści spełniła się, gdy zaczęliśmy korzystać z Internetu. Globalnie, wszyscy. Nieświadomi zagrożeń, wystawiający się na pastwę monopolu Google, Facebooka, Amazona, itd. Bo zabrano na także możliwość wyboru.

Książka ma bardzo pesymistyczny wydźwięk. Jednak to nie jest tak, że opisano w niej skrajny punkt widzenia, tylko rzeczywisty, aktualny stan rzeczy. Oczywiście, nie ma co się łudzić, że uda nam się funkcjonować bez Internetu, który stał się medium niezbędnym nam do życia jak woda czy prąd. Jednak pora zacząć korzystać z niego bardziej świadomie i spróbować zawalczyć o chociaż trochę wolności i prywatności.


środa, 15 października 2014

Dilmah Caramel



Dzisiaj kilka słów o herbacie dobrze znanej, goszczącej na sklepowych półkach od bardzo dawna. To torebkowana, aromatyzowana Dilmah Caramel. Niestety muszę przyznać, że to już końcówka ślubnych zapasów...




Co w składzie? Czarna herbata cejlońska (liść BOPF - skrót od angielskiego Broken Orange Pekoe Fannings, co oznacza drobno i równomiernie pocięte liście) oraz aromat karmelu (3,8%). W opakowaniu dwadzieścia torebek, oczywiście dodatkowo szczelnie zamkniętych w folii. Po otwarciu unosi się znad nich karmelowo-czekoladowy zapach z gorzką nutą.




Zalecone parzenie to torebka na 220 ml wrzącej wody przez 3-5 minut. Uważam jednak, że ilość wody zdecydowanie można zwiększyć, według uznania nawet dwukrotnie. Otrzymany napar początkowo nabiera klasycznego aromatu czarnej herbaty, po chwili zapach staje się coraz słodszy.




W smaku wyczuwa się równolegle dwie nuty - wyraźną, mocną czarną herbatę oraz miłą dla podniebienia słodycz. Zgrane idealnie. Polecam tą herbatę do picia zanim ostygnie - z temperaturą traci słodki posmak.




Herbaty czarne aromatyzowane na słodko - karmelowo czy czekoladowo to jedne z moich ulubionych. Uwielbiam je za tą słodkość bez kalorii. Potrafią odwieść od zjedzenia tabliczki czekolady ;)


poniedziałek, 13 października 2014

Fragmenty: Profesor Bralczyk o ogarnianiu oraz wywiad z Janem Burzyńskim, współzałożycielem Obserwatorium Językowego UW

W sobotnim wydaniu Gazety Wyborczej oraz w Wysokich Obcasach trafiłam na dwa świetne teksty, które gorąco polecam wszystkim miłośnikom języka polskiego (osobiście bardzo kocham i szanuję polszczyznę!). Ile razy dziennie i w jakiej formie używacie słowa ogarniać? Profesor Jerzy Bralczyk genialnie podsumował to nasze ogarnianie wszystkiego. Natomiast wywiad z Janem Burzyńskim, prowadzącym projekt Nowe Wyrazy, po raz kolejny uświadamia, o jak wiele zapożyczeń stale wzbogaca się nasz ojczysty język. I że to wcale nie jest takie złe zjawisko, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Ogarnijcie to ;)


niedziela, 12 października 2014

Owocowa żurawinowa



Wraz z herbatą czarną leśne owoce oraz zieloną milenium została nam sprezentowana trzecia paczuszka z mieszanką owocową, a konkretnie żurawinową.




Skład tej herbatki jest zaskakująco prosty. W zasadzie tylko trzy składniki. Hibiskus, żurawina i jabłko. Do tego naturalny aromat. Jabłko zdecydowanie przeważa w suszu objętością i chyba też najbardziej wpływa na jego zapach - kwaskowaty, nieco zatęchły, w sumie niezbyt przyjemny.




Herbatkę parzyłam wrzątkiem. Zdecydowanie potrzebuje ona więcej niż pięciu minut, widać to chociażby po tym, jak wolno nabiera koloru. Ostatecznie napar jest ciemnoróżowy, ma słaby słodki zapach.




Smak tej herbatki stanowi duży kontrast w porównaniu z tym, jak ona pachnie. Szczególnie zaraz po zaparzeniu jest bardzo kwaśna, zdecydowanie dominuje w niej żurawina. Po ostygnięciu jest trochę lżejsza, ale ciągle bardzo wyrazista. Tylko dla koneserów kwaskowatości.


czwartek, 9 października 2014

Paul Auster - Szaleństwa Brooklynu



Wystarczyła jedna lektura i już Paul Auster jest jednym z moich ulubionych autorów. W Szaleństwach Brooklynu zawarte jest to wszystko, co przeczytałam do tej pory o twórczości autora. W tej książce znalazłam tego samego człowieka, z którym czytałam wywiady. To spotkanie nie mogło być lepsze. Już się nie mogę doczekać, aż złapię w końcu w bibliotece kultową już Trylogię nowojorską - skoro jest wymieniana jako najlepsza powieść w dorobku pisarza, musi być naprawdę genialna!

Główny bohater tytułowych szaleństw to mężczyzna po sześćdziesiątce, rozwiedziony, nie utrzymujący kontaktów z córką, w zasadzie samotny, chory na raka płuca. Opowieść zaczyna się z perspektywy końca życia tego człowieka, ale to tylko złudzenie. Wydaje się, że będzie to zbiór historii ludzi, których spotkał na swojej drodze, ale też nie. Pośród opisów postaci zawiązuje się wątek, którego pojawienie w filmie powoduje, że automatycznie staje się fatalny. W książce, jak się okazało, niekoniecznie. Jest banalny, ale pozwala na rozwinięcie ciekawej fabuły. Mianowicie do drzwi dorosłej osoby puka dziecko, wprasza się do domu i w pierwszej chwili nie wiadomo, skąd, po co i dlaczego.




Warto sięgnąć do tej książki nie tylko z powodu ciekawej akcji. Język i styl Austera są równie świetne. Pisarz jest rozbrajająco szczery, dzięki czemu szybko staje się bardzo bliski czytelnikowi. Możliwość zwiedzania z nim Brooklynu - również nieoceniona. W tej książce podobało mi się po prostu wszystko. Czytało się świetnie i mimo, że losy bohaterów są raczej naznaczone porażką i trudną drogą do wyjścia na prostą, nutka optymizmu jest bardzo wyraźna i budująca. Ku pokrzepieniu serc.

W Szaleństwach Brooklynu miłośnicy książek odnajdą też sporo smaczków. Narrator snuje intrygujące rozważania o litaraturze i pisarzach. Znanych i mniej znanych, prozaikach i poetach. Kolejny raz spotkałam się z historią o kafkowskich listach od lalki, która zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy.

poniedziałek, 6 października 2014

Zielona milenium



Na blogu ostatnio zdecydowanie dominowały torebki, czas na powrót do herbat sypanych. Dzisiejsza zielona milenium została nam sprezentowana w paczce razem z czarną leśne owoce.




Skład tej mieszanki jest niezwykle bogaty: herbata zielona sencha, ananas, mango, wiśnie, jabłko, mięta (!), orzech laskowy (!!), dzika róża, nagietek, kwiat malwy, słonecznika i róży, naturalny aromat. Bardzo ciekawe zestawienie. Czy udane?




Zastanawiałam się, jak tą mieszankę zaparzyć. Listki herbaty zielonej zdecydowanie wolą niższą temperaturę, z kolei przeróżne owocowe i kwiatowe dodatki wymagają wrzątku. Metodą prób i błędów ustaliłam, że to jednak herbata gra pierwsze skrzypce i parzenie trzeba dostosować do niej. Zielona milenium wypada najlepiej zalana wodą o temperaturze około 80 stopni i parzona przez dwie do trzech minut.




Susz pachnie bardzo specyficznie. Trochę trawiasto, trochę owocowo, a całość owiana miętową nutą. Po zaparzeniu nad napojem unosi się lekki, orzeźwiający aromat. Napar ma klasyczny, żółto-zielonkawy kolor. Z pokruszonych liści zostaje w nim nieco herbacianego pyłu. Smakuje naprawdę dobrze. Smak zielonej herbaty został złagodzony dodatkami, jakby wygładzony i wyrównany. Poszczególne dodatki są nie do rozróżnienia, ale szczęśliwie współgrają ze sobą. Jedynie mięta wychodzi przed szereg i sprawia, że herbata jest orzeźwiająca. Naprawdę godna polecenia!