poniedziałek, 29 czerwca 2015

Magdalena Tulli - Szum



Podobno to najodważniejsza i najbardziej osobista książka Magdaleny Tulli - tak głosi opis na stronie wydawnictwa. Od takiej właśnie pozycji rozpoczęłam zaznajamianie się z twórczością pisarki. Uczucia mam mieszane. Z jednej strony ta powieść dowodzi niesamowitego literackiego kunsztu autorki, z drugiej strony jest dość banalna i wiele mnie w niej drażniło.

Szum to historia kobiety, a na początku dziecka, dziewczynki, której losy naznaczone są swego rodzaju wyobcowaniem. Za sprawą bardzo chłodnych relacji z matką już w najwcześniejszych latach swojego życia we własnym domu czuje się wyalienowana, odstająca od ludzi, którzy ją otaczają. Tą inność, którą została napiętnowana w dzieciństwie, zabiera w dorosłość i do ostatnich stron książki nie może sobie z nią poradzić.




To poruszająca historia, w której brak uczuć, duchowa pustka wywołuje w czytelniku lawinę emocji. Od współczucia, smutku i zmartwienia po złość, niedowierzanie, a także rozbawienie. Magdalena Tulli stworzyła pierwszoosobową narrację, która wywarła na mnie wrażenie trzecioosobowej. Podmiot, ja tej powieści stoi jakby obok. Ma ogromny dystans do siebie, bardzo trzeźwy osąd sytuacji, wydaje się niemal w ogóle nie zaangażowane. Jest to bardzo osobliwe, przez co interesujące. Tym byłam zachwycona.

Nie potrafię powiedzieć, czy podobały mi się czy bardziej drażniły bardzo duże skoki w czasie w opowiadanej historii. Z jednej strony pole do popisu dla wyobraźni, z drugiej - spore luki i irytujące niedopowiedzenia. W tych przerwach zawierają się nierzadko ważne wydarzenia z życia bohaterki, których emocje mogłyby wypełnić tą książkę. Jednak Tulli wybrała dla swojej postaci tylko i wyłącznie partie wyzute z uczuć, opowiadane beznamiętnie.

Co do czego nie mam wątpliwości, że nie przypadło mi do gustu, to przypisywanie małej dziewczynce, którą na początku powieści jest główna bohaterka, cech dorosłej osoby. Mówi, zachowuje się, myśli zupełnie jak ktoś, kto ma lat pięćdziesiąt, a nie mniej niż dziesięć. Rozumiem, że można potraktować tą powieść jako pisaną z perspektywy już dojrzałej osoby, ale to tłumaczyłoby tylko język, a nie sposób postępowania.

Tym samym polecam i nie polecam. Jestem ciekawa, jak inni czytelnicy odebrali tą książkę. Dajcie znać.

wtorek, 23 czerwca 2015

Kolejna Wystawa Kaktusów w Warszawie



Wyprawa na czerwcową Wystawę Kaktusów w szklarniach Ogrodu Botanicznego w Warszawie stała się moją tradycją. Po raz kolejny wzięłam udział w tym wydarzeniu, takim małym święcie kaktusiarzy. Zapraszam na krótką fotorelację - jeśli porównacie z tą sprzed roku, zauważycie, że wystawcy ciągle ci sami, a i tak uważam, że warto tam wracać :)










Oczywiście nie ma lepszej okazji niż Wystawa na zakupy nowych kaktusów (i innych sukulentów). W tym roku wróciły ze mną do domu te ze zdjęcia poniżej :) Pokazywałam je już też na moim instagramie, na którego serdecznie zapraszam.




Od kilku lat jestem na Wystawie Kaktusów co roku, ale w szklarniach Ogrodu Botanicznego bywam jeszcze częściej - bardzo lubię to miejsce. Na ostatnim zdjęciu kwiat jaśminu - popularny herbaciany dodatek.




sobota, 20 czerwca 2015

Sencha Sekret Kleopatry



Herbatę Sencha Sekret Kleopatry kupiłam jeszcze na długo, zanim zdecydowaliśmy, że na urlop pojedziemy do Egiptu. W końcu doczekała się na degustację - w kuchni mamy całą kolejkę herbat, w ich kupowaniu nie znam umiaru (tracę głowę także, gdy kupuję książki - dlatego unikam księgarni, wybieram biblioteki - oraz kaktusy).




Sekret Kleopatry to stosunkowo prosta kompozycja: zielona herbata oraz herbata mleczna (podejrzewam, że mleczny oolong) z dodatkami - płatkami róży, płatkami migdałów (!) oraz wanilią. Brzmi słodko, taki też smak można z tej mieszanki uzyskać.




Susz jest niestety dość drobno pokruszony, ale, co ważne, nie pyli się. Pachnie trawiasto z bardzo przyjemną, słodką nutą. Przewijające się w nim płatki migdałów wyglądają super. Tą herbatę parzę w dość niskiej temperaturze - poniżej 80 stopni przez maksymalnie dwie minuty. W tych warunkach da się z niej uzyskać maksimum słodyczy praktycznie bez cienia goryczki. Coś wspaniałego.




Napar ma dość delikatny aromat, nieco waniliowy. Barwa tego napoju jest dość blada, żółty łamie się w nim z zielonym, widać to dopiero na białym tle. Herbata smakuje świetnie także po wystygnięciu.




Pozostaje mi gorąco polecić Sekret Kleopatry. Świetnie zaspokaja ochotę na łagodną zieloną herbatę. Raczej dla ukojenia nerwów, uspokojenia. Jeśli szukacie czegoś pobudzającego, należy zerknąć w stronę bardziej wyrazistych smaków.


środa, 10 czerwca 2015

Herbata bananowa z Egiptu



Zamykam już (wreszcie?) serię herbaciano-książkowych postów z Egiptu. Bananowa herbata, którą stamtąd przywiozłam, była jedną z kilku owocowych mieszanek, do których zakupu byłam zachęcana na wielu stoiskach. W zasadzie trudno tu też mówić o mieszankach - to po prostu intensywnie aromatyzowane liście czarnej herbaty. Ich zapachy były po prostu odurzające i oszałamiające i ciężko było odmówić ich zakupu zapalczywie targującym się sprzedawcom. Dałam się naciągnąć na tylko jedną, szczęśliwie! Aromat, który roztaczały w Egipcie, po przyjeździe do Polski prędko się ulotnił... Nawet śmiem twierdzić, że nieco stęchły.




Listki wyglądają bardzo specyficznie: mają głęboki, czarny kolor, załamujący się wręcz na granatowo. Są stosunkowo miękkie, wyglądają i dają wrażenie w dotyku zmoczonych, ale wcale nie są ciężkie. Mimo tego niecodziennego wyglądu, parzą się zupełnie normalnie - oddają do wody klasyczny, brązowy kolor.




Bananowa herbata z Egiptu smakuje jak średniej jakości zwykła czarna herbata. Należy do tych raczej słabszych. Wyczuwam w niej jakby metaliczny posmak pod koniec. Krótko mówiąc, szału nie ma (a banana to już na pewno!). Nie polecam. Z Egiptu przywieźcie habak i hibiskus :)



niedziela, 7 czerwca 2015

Joanna Bator - Wyspa Łza



Po Wyspę Łzę sięgnęłam z powodu nieukrywanego i wielokrotnie tu podkreślanego (tu czy tu) uwielbienia, jakim darzę prozę Joanny Bator. Tę powieść zabrałam w podróż i równolegle z narratorką odkrywałyśmy nowe zakątki nieznanego nam wcześniej kawałka świata. Ja w Egipcie, ona na Sri Lance. Ja w euforii związanej z urlopem od świetnej, ale wyczerpującej chwilami pracy, ona w depresji. Krytycy literaccy zawiedzeni, a ja... chyba najbardziej jestem o tą książkę zazdrosna.




Wyspa Łza to opowieść na bazie najstarszego literackiego toposu, wałkowanego na lekcjach języka polskiego do znudzenia - motywu drogi. Jak droga, to podróż, jak podróż, to napotkani ludzie i miejsca. Podróż się kończy, bohater trafia do celu, nie dość, że przebył wiele namacalnych kilometrów, to odnalazł również siebie. Ironizuję, ale to jest tak powtarzalne, że trudno napisać na ten temat coś poważnego. Joanna Bator, która w wywiadach wielokrotnie wcześniej przyznawała, że choruje na depresję, wyrusza na Sri Lankę - tytułową Wyspę Łzę, by otrząsnąć się z kolejnego jej rzutu. Swego rodzaju autopsychoterapia. NFZ refunduje leki, częściowo również psychoterapię, ale żeby odbyć takie leczenie, trzeba być poczytną pisarką. Informacja wpisująca się w mojego bloga idealnie jest taka, że fundatorem tej wyprawy, a pośrednio książki, okazała się marka Dilmah. Tu pojawia się to kłucie zazdrości. Z przymrużeniem oka.




Przechodząc do meritum, ta powieść to zapiski z podróży autorki, w którą wplecione zostały refleksje z jej wieloletnich zmagań z chorobą, a także sporo pocztówek z różnych stron świata, w których mieszkała. Taki album, ładna rzecz. Język dopieszczony w każdym szczególe, więc czyta się to z przyjemnością. Takie pudełeczko pełne klejnocików. Tyle że panuje tam bałagan - oprócz kolejnych przemierzonych odcinków drogi (tropem zaginionej Amerykanki, zupełnie przypadkowej istoty) nie ma nic, co spina tą opowieść w całość. Nie ma głównego wątku (czy poszukiwania tej, która znikła bez śladu mogą być jakimś punktem odniesienia? Nie sądzę.), nie ma punktu kulminacyjnego, nie ma zakończenia. Jest snucie historii, nawlekanie koralików ze słów, gawędziarstwo nieomal. Jeśli styl Joanny Bator Wam odpowiada, tak jak ja zanurzycie się w tej książce, popłyniecie z nurtem tego bajania, życzę Wam, by działo się to na leżaku nad brzegiem ciepłego morza. Jeśli oczekujecie gęstej atmosfery Ciemno, prawie noc, ciągu niesamowitych zdarzeń z Piaskowej Góry czy reportażu na miarę Rekina z parku Yoyogi, nawet nie otwierajcie Wyspy Łzy. Poprzednie książki były dla czytelników, ta jest dla autorki, która leczyła nią swoją duszę. Skutek uboczny to kolejny tytuł pod literą B w księgarni, ale radość z tej lektury przeznaczona dla osób postronnych nie była tym razem celem. Na potwierdzenie dodaję te niecałe trzy minuty.




Fotografia powyżej jest mojego autorstwa. Fotografie Adama Golca do mnie nie trafiły. Są kiepskie. Oczywiście to moja prywatna opinia, że Wyspa Łza by się bez nich obyła.

piątek, 5 czerwca 2015

Kozieradka



Sprzedzawcy w Egipcie mówili, że to golden tea, chociaż na pierwszy rzut oka wiadomo, że te drobinki z herbatą nie mają wiele wspólnego. Jedynie to, że się je zaparza. Po powrocie z wakacji ustaliłam że to kozieradka. Nasiona tej rośliny mają multum zastosowań, a jednym z nich jest właśnie przygotowywanie z niej napoju.




Egipcjanin, od którego kupiłam opakowanie kozieradki, powiedział mi, jak należy ją parzyć. Łyżkę nasion należy wsypać do wrzącej wody (około ćwierć litra) i gotować przez 3 minuty. Zaraz po upłynięciu tego czasu należy oddzielić napar. Jednak najistotniejszą informację dotyczącą picia kozieradki wyszperałam w Internecie: warto dodać do niej łyżkę miodu. Bez tego słodkiego dodatku wypicie tego napoju byłoby dla mnie nie do przejścia...




Parzenie kozieradki robi wrażenie: woda momentalnie barwi się na żółto-złocisty kolor. Suche nasiona pachną bardzo specyficznie - ziołowo, gryzącą, kojarzą mi się ze słoną zupą i ten sam aromat unosi się znad zaparzonego napoju. Smakuje jak... zaparzone zboże. Jakby ugotować pszenicę czy żyto. Próbowaliście kiedyś nasion żyta czy pszenicy (wspominka z dzieciństwa z zabaw na polu)? To mniej więcej taki posmak daje kozieradka. Smaczne to nie jest... Bez rzeczonej łyżki miodu nie jestem w stanie tego wypić. Z miodem też nie zachwyca, ale nie wykrzywia buzi...




Także nie jest to żadna złota herbata... Nasiona kozieradki planuję wykorzystać jakoś inaczej. Mogę polecić tylko amatorom dziwnych smaków... Zakochani w herbacie nie polubią takiego napoju.