niedziela, 29 czerwca 2014

Letnia łąka



Bloga zaczęłam pisać jesienią, więc od samego początku przygotowywanie zdjęć kosztowało mnie sporo wysiłku. Dni stawały się coraz krótsze, naturalnego światła, które do fotografowania jest idealne, ciągle brakowało. Aura nie sprzyjała wyjściom z aparatem i sesjom w plenerze. Dlatego teraz, gdy na brak światła i temperaturę za oknem nie mogę narzekać, staram się coraz częściej zbierać materiały do postów poza czterema ścianami. Dziś prezentuję Wam herbatę o wdzięcznej nazwie Letnia łąka, którą smakowałam i sfotografowałam właśnie na zielonej trawie w ciepły, słoneczny dzień.






Letnia łąka to bardzo bogata kompozycja dodatków z herbatą czarną. Wśród herbacianych listków można w niej znaleźć kandyzowane owoce (mango i ananas), suszone wiśnie i jabłka, miętę, dziką różę, nagietek, malwę i słonecznik. Susz pachnie słodko, miąższem owoców.




Po zaparzeniu mieszanki wrzątkiem przez kilka minut (polecam trzy, może cztery) owocowy aromat zastępują kwiaty, a potem ujawnia się gorzka nuta. Napój nabiera koloru typowego dla czarnych herbat. Przy próbowaniu herbaty ten kwiatowy zapach niemal wdziera się do nosa, podczas gdy na języku jest gorzko, może nawet odrobinę kwaskowato. Poznawczy dysonans.




Letnia łąka to niespójna mieszanka. Chyba zbyt wiele w niej dodatków, przez co całość się rozjeżdża, nie ma tu wiodącego smaku. Do popijania na co dzień, ale nie spodziewajcie się po niej zbyt wiele. W moim przypadku ratowało ją to, że każda herbata wypita na świeżym powietrzu smakuje lepiej ;)


piątek, 27 czerwca 2014

Ahmad Tea Earl Grey



Herbaty marki Ahmad Tea London są pakowane do charakterystycznych pudełek lub puszek w ciemnozielonym kolorze. Na sklepowych półkach prezentują się niezwykle elegancko. Czy ich smak jest równie wyrafinowany? Dzisiaj próbuję ekspresowej herbaty typu Earl Grey.






W stylowym opakowaniu zamknięto 40 kwadratowych torebek wypełnionych herbacianym pyłem - bardzo drobnym, kurzącym się. Pachną gorzko, jednak zaraz po zalaniu wrzątkiem znad naparu unosi się charakterystyczny zapach. Smak, który uzyskujemy po zaledwie kilku minutach (wystarczą dwie), jest bardzo głęboki, nuta bergamotki wyrazista. Dotyczy to stanu zaraz po przestygnięciu herbaty. Po dłuższej chwili niestety herbata traci te miłe właściwości i cierpnie. Jeśli wolicie przestudzone napoje, to Ahmad Earl Grey się niestety nie sprawdzi - zachwyca tylko w gorącej postaci.






Bardzo lubię herbaty Earl Grey. Ciągle jednak nie trafiłam na zadowalającą mnie herbatę liściastą tego typu - poszukuję. Bo w temacie torebek mam zdecydowanego faworyta - Dilmah. Ahmad plasuje się za nim i tylko bardzo ciepły, żeby uniknąć goryczki zabijającej bergamotkę.


środa, 25 czerwca 2014

Fragmenty: Kinga Dunin - Karoca z dyni

Rok po skończeniu studiów już wspominam je z rozrzewnieniem... To były czasy! Przez ostatnie lata o tej porze świętowałam zakończenie sesji ;) Oczywiście istotą studiowania były zajęcia na uczelni. Lepsze i gorsze. Pamiętacie tak zwane odchamy? Na moim kierunku była to między innymi niezapomniana socjologia. Prowadząca: Kinga Dunin!

To było ciekawe doświadczenie, tak eufemistycznie mówiąc. Mojej grupie było z panią Dunin trochę nie po drodze, z samym przedmiotem było nam nie po drodze. Dyskusjom i sporom nie było końca... Niespecjalnie się w to angażowałam i po prostu czytałam w tym czasie książki - wydawało mi się, że nie przeszkadzam. Jednak na jednych zajęciach zostało to zauważone i zostałam upomniana, że lekceważę przedmiot. Ale gdy wykładowczyni zauważyła, co czytam, zreflektowała się i poprosiła mnie, żebym zreferowała grupie tą powieść. Akurat (nie planowałam tego!) było to Bóg zapłacz! Włodzimierza Kowalewskiego - cudownego człowieka, mojego genialnego polonisty z liceum. Książka nominowana do Nike w tym samym roku, co Karoca z dyni Kingi Dunin! Właśnie przyszedł czas, że końcu przeczytałam też Karocę.... Oto fragment:




P.S. Socjologia była jednym z niewielu przedmiotów, którego nie zaliczyłam w pierwszym terminie...

P.S.2. W 2001 roku Literacka Nagroda Nike została przyznana Jerzemu Pilchowi za Pod Mocnym Aniołem, uprzedzając panią Kingę, którą wspominam chłodno, i pana Włodzimierza, który był jednym z najlepszych nauczycieli, których spotkałam w swoim życiu.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Scott Carney - Czerwony rynek



Pracuję w ochronie zdrowia, wykonując dwa zawody medyczne, więc do reportażu Scotta Carney`a Czerwony rynek (zakupiony na Targach Książki) nie podeszłam bezkrytycznie. Wręcz przeciwnie, bardzo wnikliwie go analizowałam, poddawałam w wątpliwość tezy w nim stawiane.

Po przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu stron wiedziałam, że na pewno napiszę o tej książce na blogu (z różnych powodów nie piszę tutaj o wszystkich książkach, które czytam) i spodziewałam się, że będzie to przepastna polemika z autorem. Coś na pograniczu krytyki, obalania mitów i przekazania innej perspektywy dla opisanych sytuacji. Dobiegając do końca lektury, zrezygnowałam. Carney wykonał wielką pracę, przygotowując Czerwony rynek, trzeba mu to oddać i raczej należy przekonywać każdą dorosłą osobę, każdego świadomego obywatela do zapoznania się z poruszonymi tu problemami.




O handlu włosami czy międzynarodowych adopcjach nie mam pojęcia, ale posiadam stosowną wiedzę na temat transplantologii, krwiodawstwa czy pozaustrojowych metod zapłodnienia. Zdaję sobie sprawę, że przypadki karygodnych nadużyć w tych względach mają na świecie miejsce. To nieuniknione. Tak, w niektórych miejscach na Ziemi można kupić sobie życie. W różnej formie. Nerki, krwi, komórki jajowej. Dlaczego tak się dzieje? Czemu społeczeństwa pozwalają na to? Oczywiście, chodzi o pieniądze. Niewystarczająca kontrola państwa w wielu krajach sprawia, że istnieją świetnie prosperujące firmy zajmujące się nielegalnym handlem cząstkami ludzkiego ciała. Należy zdać sobie z tego sprawę jak najszybciej, dlatego też gorąco namawiam do tej lektury i odpowiedzenia przed samym sobą na nasuwające się pytania.

Do jakiego stopnia człowiek ma prawo dysponować swoim ciałem? Czy ma prawo poddawać się okaleczającym zabiegom za pieniądze? Jaka powinna być rekompensata za poddanie się takiemu zabiegowi? Czy moralne jest wykorzystywanie kobiet jako inkubatorów, które przez dziewięć miesięcy noszą nieswoje dziecko? Kto powinien o tych kwestiach decydować? Szkopuł polega na tym, że regulacje prawne w wielu krajach nie nadążają za rozwojem medycyny (sztandarowy przykład: w Polsce ciągle nie ma ustawy mówiącej o zabiegach in vitro, a pierwsze polskie dziecko urodzone dzięki tej metodzie ma już 27 lat) lub nie są egzekwowane.

Chciałabym zapewnić wszystkich przerażonych treścią tej książki, że ona nie jest o Polsce. Jestem tego pewna w aspekcie transplantologii, handlu ludzkimi szkieletami na potrzeby studentów medycyny, oddawania krwi czy komórek jajowych. Pytanie tylko, czy w innych krajach, o których mowa, opisane problemy to tylko absolutne skrajności czy może wierzchołek góry lodowej, a przytoczone praktyki to rzecz na porządku dziennym? To ogromnie niepokojące.




Podkreślam jeszcze raz, że tą książkę przeczytać trzeba. Te rzeczy warto wiedzieć, zdawać sobie z nich sprawę. Na pewne niedociągnięcia tekstu przymykam oko. Jednak nie mogę się zgodzić z jedną zasadniczą sprawą. Autor widzi sposób na rozwiązanie wielu problemów Czerwonego rynku w ujawnianiu biorcom przeszczepów lub biorcom krwi danych dotyczących dawców. Zupełnie zabiłoby to wspaniałą ideę altruistycznego dzielenia się swoim życiem i jest po prostu niedopuszczalne (z wielu powodów wyjątek to udane przeszczepy szpiku po dwóch latach). Dyrektor Poltransplantu, w którego wykładzie uczestniczyłam kilka tygodni temu, reprezentujący polskich transplantologów, nie ma wątpliwości co do tego, że to błędne i szkodliwe rozumowanie.




*

W minioną sobotę Ślubnej Herbacie stuknęło 10 tysięcy wyświetleń! Jest mi niezmiernie miło, że tutaj zaglądacie! Dziękuję :)

sobota, 21 czerwca 2014

Herbatki Zagadki



W tej cudownej skrzynce, obok filiżanek, znaleźliśmy dwie herbaciane niespodzianki. Dwie paczuszki suszu i ani słowa informacji o składzie mieszanek. Pozostaje nam zgadywać, co się w nich znalazło. To dopiero prawdziwe smakowanie herbaty ;)




Na pierwszy ogień herbata, która niewątpliwie jest czarna.




Po otwarciu opakowania unosi się z niego cytrusowy, ale mocno przypominający perfumy zapach. Taki gryzący, nienaturalny, ale niewątpliwie przywołujący na myśl cytrynę.




Pośród drobnych listków herbaty znajdziemy sporo różnych dodatków, ale w stosunkowo niewielkiej ilości. Mamy tutaj suszone owoce: jabłko, banana, skórkę pomarańczy, a także płatki bławatka i róży. Chyba jest tutaj też odrobina trawy cytrynowej.




Parzyłam tą herbatę wrzątkiem przez niecałe trzy minuty. Napar okazał się jasno brązowy, utrzymał swój cytrusowy aromat. Smak jest naznaczony owocami, ale powiedziałabym, że twardy i odrobinę cierpnący. Wyczuwalny jest w niej perfumowany posmak. Miałam nadzieję na taką herbatę jak ta, ale niestety nie tym razem. Parzona dłużej niż kilka minut momentalnie nieprzyjemnie gorzknieje.




Druga z tajemniczych herbat to z pewnością mieszanka zielonej. Sporo w niej ujmujących różowo-pomarańczowych płatków róż, którym zawdzięcza swój zapach.






Z innych dodatków wypatrzyłam w niej dosłownie kilka płatków bławatka i kilka cząstek suszonego jabłka. Akurat znalazły się na zdjęciu. Jednak płatki róży zdecydowanie zdominowały tą mieszankę.




Zaparzyłam ją w temperaturze niższej niż 80 stopni. Zarówno listki herbaty i kwiatowe płatki pięknie się niej rozwinęły, a woda stopniowo nabierała pięknego koloru. Chociaż gdy oddzieliłam je od naparu, okazał się on brudno żółtawy, już tak nie zachwycał. Pachniał różami i nimi smakował - podejrzewam, że oprócz płatków swoją zasługę ma tu silny dodatek aromatu. To dość delikatna herbata, trochę nijaka. Taka lepsza wersja tej mieszanki.




Niestety nie zweryfikuję swoich dociekań, co do pełnego składu tych herbat (może coś przeoczyłam?). Obie herbaty są poprawne, ale w zasadzie to mieszanki dość popularne i niczym mnie nie zaskoczyły. Przyznaję, mogłyby być odrobinę lepsze ;) W każdym razie z nich dwóch na pewno lepiej wypada zielona.


czwartek, 19 czerwca 2014

Assam



Herbata czarna Assam to popularny gatunek pochodzący z Indii - z prowincji o takiej samej nazwie. Ten napar jest znany ze swojego głębokiego smaku z łagodną, różnie określaną nutą - kwiatową bądź słodką. W obrębie tego gatunku wyróżnia się jeszcze odmiany, ale niestety na tym opakowaniu, które otrzymaliśmy, jedyna informacja o herbacie to to, że pochodzi właśnie z Indii.






Jak widać przez okienko w kartoniku, listki herbaty są pokruszone, krótkie o bardzo ciemnym kolorze. Susz pachnie nieco gryząco, dymnie. Ale mimo to uzyskujemy z niego aromatyczny napar, bez goryczy, o głębokim smaku w czerwono-brunatnym kolorze. Rzeczywiście, intensywnemu smakowi towarzyszy delikatna nuta na koniec. Nie powiedziałabym o niej, że jest kwiatowa, tym bardziej słodka. Po prostu w tym momencie, kiedy możemy spodziewać się pewnej cierpkości przy smakowaniu herbaty, tutaj pojawia się coś bardzo łagodnego, przyjemnego.




Nie spodziewałam się wiele po tej mieszance z sieciowego sklepu i jestem mile zaskoczona. Mamy do czynienia z herbatą Assam o przyzwoitym, bardzo poprawnym smaku. Godna polecenia na co dzień. Tym bardziej chętnie rozejrzę się za herbatą Assam z wyższej półki.




wtorek, 17 czerwca 2014

Krzysztof Varga - Trociny



Za jedną z najtrudniejszych literackich form uważam felieton. Potrzeba naprawdę dużo umiejętności, wypracowanego stylu, a przede wszystkim genialnego pomysłu na temat, żeby felieton się udał i czytało się go z przyjemnością. Jest to szczególnie widoczne w zalewie tekstów pisanych przez zupełnie przypadkowe osoby: aktorów, malarzy, psychologów - w Polsce felietonistą może zostać każdy. Kojarzy mi się to z popularnym stwierdzeniem na temat bycia rodzicem: łatwo zostać, trudno być.

Z powyższych powodów felieton to najczęściej pomijana przeze mnie część gazet, po prostu nie tracę na nie czasu. Czytam, gdy nazwisko autora gwarantuje wartościowy tekst. Tak jest w przypadku Krzystofa Vargi - do tej pory nigdy mnie nie zawiódł! (Tutaj jedna z ostatnich perełek, o książkach zresztą.) Rozsmakowana w tych felietonach z radością sięgnęłam do powieści pod tytułem Trociny.




Trociny to opowieść człowieka rozgoryczonego. Pięćdziesięcioletniego rozwodnika z monotonną pracą, bez perspektyw, znudzonego i niechętnego wszelkim nowym inicjatywom. Narzekającego. Narzekanie stanowi istotę jego życia. Gwarantuję, że autor poruszył każdą kwestię, która kiedykolwiek Cię wkurzyła. Począwszy od wiecznie spóźnionych pociągów poprzez polską katolicką zabobonność, toksyczne relacje międzyludzkie, warszawskich snobów i wyścig szczurów, a na małych dzieciach skończywszy. Nikt nie został oszczędzony - surowa krytyka spada na przedstawicieli każdej grupy społecznej (najczęściej dość słusznie). Aczkolwiek sam narzekający ma na tyle dystansu do siebie, żeby zauważyć także własne błędy, zaniechania i dyletanctwo. Gwarantowana jest także autorefleksja nad własnym postępowaniem, ostrzegam.

Główny bohater jest ode mnie starszy o niecałe pokolenie - to, co widzi w rodzicach, ja bardziej przypisałabym dzisiejszym dziadkom. Jednak ta odrobinę różna perspektywa nie przeszkadza mi doskonale odbierać tą książkę. W wielu fragmentach znalazłam swoje własne spostrzeżenia i poglądy, z niektórymi się zupełnie nie zgadzałam, część - była i pozostanie mi zupełnie obojętna. Jednak całość tworzy spójną i sprawnie napisaną, dobrą lekturę.




Nawet jeśli ten potok krytycznych słów i frustracji zawarty w Trocinach Was znudzi (wyobrażam sobie, że może tak być, chociaż ja bawiłam się świetnie przez wszystkie strony), to mimo wszystko spróbujcie dotrwać do końca. Zakończenie jest soczyste :) Dawno nie czytałam tak mistrzowsko zamkniętej powieści. Wydaje mi się, że może to być także gratka dla wielbicieli muzyki poważnej (to nie ja), bo to jedna, jedyna, ale za to rozlegle opisywana pasja, której oddaje się narzekający narrator.



niedziela, 15 czerwca 2014

Wystawa Kaktusów w Warszawie



Każdy, kto odwiedził mnie chociaż raz, nie ma wątpliwości co do tego, że jedną z moich wielkich pasji jest hodowla kaktusów. Od wielu lat szczelnie wypełniam tymi roślinkami mieszkania, w których przebywam, nie potrafię się powstrzymać od kupowania kolejnych i cieszę się jak dziecko, gdy zostaje mi sprezentowana doniczka z kłującą zawartością. Piszę o tym przy okazji jednego z moich ulubionych corocznych wydarzeń czyli trwającej właśnie w Warszawie Wystawy Kaktusów.




W szklarniach Ogrodu Botanicznego przy Łazienkach zostały zebrane wspaniałe kolekcje kaktusów zgromadzone przez ich miłośników. Kto wie, może za kilka lat sama zdecyduję się wystawić tam moje roślinki.






Na tą Wystawę warto się wybrać dla samego miejsca, w którym się odbywa!






Gatunek Mammillaria to kaktusy najpowszechniejsze w polskich domach - stanowią zdecydowaną większość spośród dostępnych w kwiaciarniach. Szczerze powiedziawszy, innych gatunków trzeba się trochę naszukać, ale również są osiągalne :)






Z dużą rezerwą podchodziłam do widocznych poniżej roślin z gatunku Lithops, ale...




...w tym roku Mąż namówił mnie do kupna pierwszego żywego kamienia do mojej kolekcji sukulentów. Wróciły z nami do domu także dwie nowe Haworthie.




Tak najnowsze zdobycze prezentują się już na moim parapecie:






Gorąco polecam Wam to wydarzenie, nawet jeśli nie hodujecie absolutnie żadnego kwiatka w domu. Nawet kaktusa :)