niedziela, 6 grudnia 2015

Lipton Suprising Russian Grey



Herbata jest dobra na każdą okazję! Na dzisiejszą nieprzypadkowo wybrałam Lipton Suprising Russian Grey. Przewrotnie na koniec roku, nie czekając na noworoczne postanowienia, postanowiłam zrealizować te plany, które odkładałam na nieokreśloną przyszłość. W piątek byłam na pierwszej lekcji rosyjskiego ;) Z różnych powodów w zasadzie od zawsze chciałam nauczyć się tego języka i wreszcie zaczęłam realizować to marzenie. Będzie to trzeci język obcy, z którym się zaznajamiam, po angielskim i hiszpańskim.






A herbata na dziś to klasyczny earl grey - czarna plus aromat bergamotki. Drobniutkie fragmenty listków (ale nie herbaciany pył!) zamknięte w torebkach-piramidkach. Aromat unoszący się po otwarciu opakowania, muszę przyznać, dość słaby...






Zalecone parzenie to 2-3 minuty w około 200 ml wrzątku. Zdecydowanie polecam tą herbatę w większej ilości wody - 300, a nawet 350 ml. Uzyskany wówczas napar jest w sam raz - nie rozwodniony, ale też nie za mocny. Intensywnie parzone czarne herbaty Liptona mają specyficzny, cierpki posmak - w ten sposób można go uniknąć. Do tego bergamotka - otrzymujemy naprawdę smaczny napój.




O herbacianej kulturze w Rosji polecam poczytać na Czajnikowym. Gdy zaczęłam uczyć się hiszpańskiego, każde wakacje spędzałam w Hiszpanii - jeśli za moją nauką rosyjskiego pójdą podróże do Rosji, mam nadzieję zasmakować tam prawdziwego czaju. To byłoby coś!




W każdym razie póki co, zastępczo, polecam Lipton Suprising Russian Grey i spełnianie marzeń ;) Nie poddawajcie się świątecznemu rozleniwieniu - jeszcze sporo można w tym roku zrobić!

środa, 2 grudnia 2015

Margaret Atwood - Ślepy zabójca



Jest zaledwie garstka autorów, u których toleruję motywy fantastyczne, nierealne czy zjawiska nadprzyrodzone. Generalnie jestem na takie wątki w literaturze uczulona, uważam, że rzeczywistość jest na tyle niesamowita i inspirująca, że nie ma potrzeby przenosić się do innych, zupełnie wyimaginowanych światów. Margaret Atwood i jej futurystyczne wizje przekonały mnie, że jednak czasami warto i dla niej robię wyjątek. Z tego miejsca gorąco polecam jej Rok potopu czy Oryksa i Derkacza. Bez wahania sięgnęłam po Ślepego zabójcę, w ogóle nie sprawdzając, o czym jest ta książka - moja wiara w to, że skoro napisała to Atwood, to będzie świetnie, jest niezachwiana. Nie pomyliłam się, a do tego okazało się, że to w większości zupełnie realna powieść. Rzecz się dzieje w przeszłości, nie w przyszłości, ot co.




Powieść jest skupiona na fikcyjnej autorce kontrowersyjnej, bardzo popularnej w Kanadzie książki. Owa autorka umiera młodo w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach, stąd zainteresowanie jej twórczością gwałtownie rośnie i przez wiele lat nie słabnie. Jej postać poznajemy dzięki wspomnieniom starszej siostry. Historia jest przeplatana fragmentami tej osławionej książki, a także innymi, powiązanymi tekstami. Na określenie tego typu narracji powstało, moim zdaniem, przepiękne określenie powieść szkatułkowa.

W Ślepym zabójcy narratorka rysuje swoją młodszą siostrę na modłę wręcz stereotypowej artystki: nieprzystosowanej, nieco zbuntowanej, żyjącej we własnym świecie, niezależnej. Z obiektywnego punktu widzenia po prostu osoby o zaburzonej osobowości. Poniekąd takiej postawy od artystów oczekujemy, takich aktorów, piosenkarzy czy malarzy podziwiamy. Taka gombrowiczowska gęba. Nieświadomie dajemy się ponieść tej grze pozorów, narzuconym rolom i ta powieść bezlitośnie to obnaża. Niezdrowo fascynuje. Oprócz przytoczonej artystki, jest też przykładna żona...

Ślepy zabójca to ostatnio najbardziej wciągająca książka, którą czytałam. Trudno było się od niej oderwać, sięgałam po nią w każdej wolnej chwili. Nie do każdej książki mam aż taki zapał! Także ostrzegam: pochłania bez reszty. I ma genialne zakończenie w konfrontacji z tym, co napisałam akapit wyżej...

niedziela, 29 listopada 2015

Loyd Moroccan Mint



Jeśli chodzi o herbatę, ciągle szukam ciepłych kierunków. W Maroku z pewnością jest teraz przyjemniej i jest tam więcej słońca niż w Polsce. Napar z mięty, którym Marokańczycy gaszą pragnienie, to pikantna kompozycja, za co odpowiada przede wszystkim cynamon. Dzisiaj proponuję Wam herbatę marki Loyd inspirowaną właśnie marokańskimi mieszankami.




W składzie Loyd Moroccan Mint znajdziecie: rzeczony cynamon (25%), liść mięty (15%), liść jeżyny, owoc jabłka, korzeń prażonej cykorii, skórka pomarańczy (8%), naturalny aromat mięty (7%), owoc dzikiej róży i korzeń lukrecji (5%).






Wszystkie składniki zostały zamknięte w miękkich, przyjemnych w dotyku torebkach-piramidkach. Zapach, który unosi się z opakowania jest obłędny! Intensywnie słodki i pikantny zarazem, jestem zachwycona.




Zalecony sposób parzenia to pięć minut we wrzącej wodzie. To zrozumiałe - wszystkie owocowo-ziołowe składniki właśnie w tej temperaturze najlepiej oddadzą swój smak. Aromat naparu jest nieco inny niż suchego produktu - mniej pikantny, duuużo bardziej słodki. Bardzo przyjemny. Napój również smakuje bardzo słodko, a cynamon jest wyczuwalny jedynie pod koniec i jest bardzo łagodny.




Po otwarciu pudełka spodziewałam się bardziej charakternego naparu. Jednak ten, który rzeczywiście powstaje po zaparzeniu tych torebek, to coś dużo delikatniejszego, ale w sumie bardzo ciekawego w smaku. Spróbujcie, myślę, że warto.


środa, 18 listopada 2015

Trylogia Zygmunta Miłoszewskiego o prokuratorze Szackim



Kryminały czytam rzadko, ale jeśli już po nie sięgam, wybieram te o naprawdę dobrych opiniach i oczekuję świetnej rozrywki, mimo wszystko co najmniej przyzwoitej literacko. Zygmunt Miłoszewski w tym obszarze literatury ma ugruntowaną pozycję, co potwierdza pokaźna lista zdobytych nagród. Bez wahania kupiłam bardzo ładnie wydaną trylogię o prokuratorze Szackim. Czy było warto? Cóż, gdyby nie garść sentymentów, nie wiem, czy bym nie żałowała. Poniżej kilka słów o każdej z książek tej serii.




Uwikłanie

Pierwsze spotkaniem z osławionym prokuratorem ma miejsce w Warszawie. Tutaj, dosłownie trzy przystanki od miejsca, w którym mieszkam, dochodzi do morderstwa w czasie kilkudniowej sesji psychoterapeutycznej. W zbrodnię z założenia uwikłani są wszyscy, którzy w sesji brali udział, tym samym lista podejrzanych jest krótka, ale, powiedzmy, że zagmatwana. Ta cała psychologiczna otoczka uwierała mnie przez całą książkę, jestem bardzo sceptycznie nastawiona do tej dziedziny nauki. W tej sytuacji ogromnym plusem jest to, że w tle głównego wątku rozwikłana zostaje zagadka innej sprawy sprzed lat - mniej psychologicznie wydumanej. Oczywiście błądzenie z bohaterami po znanej mi Warszawie zawsze gwarantuje przyjemną lekturę (to potrafi w moich oczach uratować każdą powieść, spójrzcie).

Szacki daje się poznać jako rozsądny człowiek, bardzo skupiony na swojej pracy, skrupulatny i szczegółowy, co oczywiście sprawia, że sprawnie ujawnia mordercę. W opozycji do jego poukładanego i metodycznego stylu pracy, poznajemy jego drugie, uczuciowe oblicze. W życiu osobistym emocje biorą górę. Niezależnie od tego, zapałałam do tej postaci dużą sympatią (niestety, straciłam ją w ostatniej części).




Ziarno prawdy

Otoczenie się zmienia, przenosimy się z wielkomiejskich klimatów do teoretycznie spokojnego Sandomierza - chociaż, jak wiadomo, od czasów serialowego ojca Mateusza trup ściele się w tym miasteczku gęsto. W Ziarnie prawdy ofiar też jest kilka, a same zbrodnie niesamowicie wysublimowane. Naprawdę, czapki z głów, Miłoszewski stworzył seryjnego mordercę z prawdziwego zdarzenia i zaaranżował symboliczne morderstwa. Śledztwo okazuje się bardzo trudne, a jego rozwiązanie dosłownie spektakularne.

W Sandomierzu każdy zna każdego i wobec tego klimat powieści ma być ciasny i duszny - w tej sytuacji trudno o zupełnie obiektywną ocenę zdarzeń. Mimo tej atmosfery i makabrycznych okoliczności miasto wydaje mi się intrygujące i na pewno została zachęcona do odwiedzenia go. Prokurator w tej części ma wątpliwą przyjemność brylować w mediach i nie ma żadnych skrupułów, żeby głośno wyrażać swoje niejednokrotnie kontrowersyjne poglądy. W życiu osobistym romans, także równie ciekawie...




Gniew

Przenosimy się do Olsztyna. I tu znów moje sentymenty, zanim zamieszkałam w Warszawie, spędziłam trzy licealne lata właśnie w stolicy Warmii i Mazur. Teraz bywam tam sporadycznie, ale oczywiście doskonale znam każdą dróżkę, którą podążał w tej książce Szacki, wiem, gdzie mieszka i pracuje. Przyznaję, że czerwone światła się tam przeciągają - ale czy aż tak jak w powieści? No bez przesady.

Znowu mamy do czynienia z dość okrutną zbrodnią, bardzo dokładnie zaplanowaną. Sprawa jest intrygująca, w śledztwie brakuje wyraźnych punktów zaczepienia, same poszlaki. Niestety dla powieści bezpośrednio w wydarzenia zostaje wplątana bliska osoba z rodziny prokuratora. Kończy się chłodny osąd sytuacji, górę ze zrozumiałych powodów biorą emocje. Powstaje rodzinny melodramat i już od tej pory nic mi się tym kryminale nie podobało. Rzeczywiście, w tej sytuacji seria o Szackim definitywnie się kończy, jej kontynuowanie traci sens.


*


Czy polecam tą trylogię? Umiarkowanie. Pierwszą i trzecią część ratuje w moich oczach miejsce wydarzeń, druga - moim zdaniem najlepsza - dosłownie spływa krwią i może być dla niektórych aż nadto makabryczna. Mam mieszane uczucia, nie żałuję, że przeczytałam, ale oczekiwania miałam większe. Serii nie trzeba czytać w przytoczonej kolejności, każda z książek może funkcjonować oddzielnie. Myślę, że to świetna lektura tak na jeden wieczór, żeby przeczytać, rozerwać się i zatrzymać w głowie mgliste wspomnienie.

niedziela, 15 listopada 2015

Green Hills Kenya Pearl



Oczywiście, jak co roku, nie zgadzam się wewnętrznie z tym, że nadchodzi zima i myśl o niej odsuwam jak najdalej od siebie. W temacie herbat pozostaję w afrykańskich klimatach. Dzisiejsza herbata to propozycja z sieciowego supermarketu, całkiem ciekawa.






Liście herbaty Green Hills Kenya Pearl rzeczywiście pochodzą z Kenii. Są drobniutkie, sztywne, mają głęboki kolor, a wśród nich przebłyskują jaśniejsze - prawdopodobnie fragmenty gałązek. Zostały zamknięte w bardzo przyjemnych w dotyku torebkach-piramidkach. Muszę przyznać, że po otwarciu opakowania nie wydobywa się z niego żaden specjalny zapach. Szkoda.






Zalecone parzenie to 5 minut we wrzącej wodzie. Z temperaturą wody zgadzam się jak najbardziej - w końcu to czarna herbata, ale te pięć minut wprawiło mnie w konsternację. Nie za długo? Otóż nie. Rzeczywiście, ta mieszanka jest najbardziej wyrazista po tym czasie.




Napar, który otrzymujemy, ma piękną głęboką barwę i delikatny, słodkawy aromat. Smakuje nieco gorzkawo, ale nie cierpko (mimo długiego parzenia) i pozostawia na podniebieniu aksamitny posmak. Nie za słodki, ale też nie gorzki. Niestety trochę sztuczny, co stawia tą herbatę na drugim miejscu za ostatnią, w końcu liściastą (!), afrykańską pozycją, którą tu prezentowałam. W każdym razie w tym wypadku porównanie z herbatami assam także jest trafione.




Podsumowując, nieźle jak na herbaciany produkt z supermarketu. Warto sięgnąć bez dużych oczekiwań.


wtorek, 10 listopada 2015

Ernest Hemingway - Niepokonany



Żeby w końcu znaleźć czas na ten wpis, musiałam aż iść na zwolnienie. Mimo zażytego morza leków przeciwbólowych i różnych skutków ubocznych zabiegu, który przeszłam, mój umysł funkcjonuje całkiem sprawnie i z przyjemnością opowiem Wam dzisiaj o zbiorze opowiadań jednego z najwybitniejszych, moim zdaniem, pisarzy w historii - Ernesta Hemingwaya.

Jak da się zauważyć, choćby klikając w zakładkę opowiadania, ta forma literacka pojawia się tu rzadko. Traktuję opowiadania jako takie rozgrzewki, przedbiegi do prawdziwej literatury, której kwintesencją są dla mnie powieści. O ile powieść uważam za formę totalną, o tyle opowiadanie jest dla mnie zaledwie dodatkiem do niej (mimo, że przecież nie każdy autor opowiadań pisuje powieści i odwrotnie). Tym samym opowiadania czytam naprawdę rzadko. Wolę zanurzyć się w długą powieść i przenieść do niej na kilka kolejnych dni czy tygodni - nawet najbardziej poruszające opowiadanie trwa zaledwie chwilę. Robię wyjątki dla naprawdę wyjątkowych pisarzy, jednym z nim jest Hemingway. Po przeczytaniu jego niemal wszystkich powieści, sięgam do pozostałych utworów, które stworzył, a więc właśnie opowiadań. Jego twórczość niezmiennie mnie zachwyca.




Na blogach literackich i w innych miejscach regularnie przewija się pytanie jak książka zmieniła twoje życie? czy też która lektura była najważniejsza w twoim życiu?. Oczywiście uważam, że odpowiedzieć na to pytanie się nie da, bo to całość przeczytanych przez nas książek kształtuje nas jako czytelników i w pewien sposób odmienia nasze życie, jedna książka nie jest w stanie tego zrobić. W każdym razie nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie zrobiła na mnie lektura Komu bije dzwon. Miałam piętnaście lat, leżałam w szpitalu (to prawie tak, jak dziś, tylko szpital mam w domu i sama sobie jestem lekarzem) i zabrałam się do czytania tej powieści, którą zabrałam z półki z domu. Była oszałamiająca. Ciarki przeszły mnie już po przeczytaniu pierwszych jej słów, cytatu z angielskiego poety Johna Donna: Dlatego nigdy nie pytaj, komu bije dzwon; bije on tobie. A potem to już nie wiedziałam, co porusza mnie bardziej - forma czy treść? Bo forma była inna niż we wszystkich książkach, które przeczytałam wcześniej - gdzie się podziały przymiotniki? To niesamowite, że można pisać powieść w tak prosty sposób! Ile emocji można zawrzeć w tak prostych dialogach? Rzeczywiście, rozwlekłe opisy nie są nikomu potrzebne. A treść? Atmosfera wszechobecnej śmierci, ostateczności. Zgubny wpływ ideologii pomieszanej z przypadkiem. Po prostu ta książka to było dla mnie swego rodzaju olśnienie, krok milowy w moim, chyba już wtedy dorosłym, czytelnictwie. (Niecały rok później w liceum jako drugi język wybrałam hiszpański i nie mam wątpliwości, że Hemingway wpłynął na moją decyzję :)




Zbiór opowiadań Niepokonany (swoją drogą też pochodzi z półki z mojego rodzinnego domu) z każdym kolejnym tytułem porusza jakąś strunę, gra na jednym z wielu ludzkich uczuć. W końcu to opowiadania - forma krótka. Tym samym tytułowy Niepokonany pokazuje niesamowitą walkę mimo różnych przeciwności. W zdumienie wprawia siła i męstwo chłopca z utworu Oczekiwanie. Mój stary traktuje o trudnych, rodzinnych relacjach. I tak krok po kroku Hemingway kolejny raz opowiada o tych ludzkich cechach, które są w życiu najważniejsze, które należy cenić najbardziej. Nie rozwodzi się, nie rozwleka, pisze konkretnie, zwięźle, za co uwielbiam behawiorystów. Ten nurt w literaturze może się wydawać surowy i nieprzystępny, jednak osobiście uważam, ze to jedyna w pełni szczera i prawdziwa forma narracji.

Niepkonany może być świetną odskocznią, odtrutką na otaczający nas ocean spraw nieistotnych. Mówi tylko o rzeczach ważnych, skupia się na sensie życia, odrzucając wszystko, co miałkie i bez znaczenia (a takie rzeczy w dzisiejszej dobie w większości wypełniają otaczającą nas rzeczywistość). Nie wiem, czy w te listopadowe, pochmurne dni, nie wprawi Was w jeszcze większą melancholię, ale w tym ciemnym tunelu jest światełko. Polecam.

środa, 28 października 2015

Kenia FOP



Dzisiaj mija dziesięć dni, od kiedy zaczęłam zmagać się z uciążliwym przeziębieniem i już czuje się zdecydowanie lepiej. Mimo to najchętniej zawinęłabym się w koc i nie wychylała nosa z domu. Jak dla mnie - osoby fatalnie tolerującej niskie temperatury - nadeszła pora, żeby zapaść w sen zimowy! Obowiązki nie pozwalają, więc na pocieszenie zostaje herbata. Z miejsca, gdzie z pewnością nie narzeka się na zimno - z Kenii.




Kenia FOP to kolejny z moich zakupów w Czajowni. Listki herbaty w tym opakowaniu są średniej wielkości i całkiem kruche. Pachną nieprzyjemnie, ziemiście, ale to szczęśliwie zmienia się po zalaniu ich wodą. Istnieje pewna rozbieżność co do temperatury jej parzenia - na przysłanym opakowaniu wskazano na wrzącą wodę, na stronie internetowej widnieje 80 stopni. Zdecydowanie skłaniam się ku tej pierwszej opcji.






Napar uzyskany z tych liści ma bardzo ciemną, głęboką brązową barwę. Pachnie bardzo przyjemnie - jakby kwiatowo! Jej smak nie jest aż tak ciężki, jakby się mogło wydawać. Gorzkawa, ale z niesamowicie łagodną, miodową nutą na końcu. Nie należy jej parzyć zbyt długo i listki trzeba koniecznie oddzielić od naparu. Przestudzona bardzo traci, staje się cierpka. Uważam, że porównanie jej do herbat assam jest bardzo trafione.




Sądzę, że to wystarczająco wyrazista herbata, żeby pobudzić i dodać energii w te szare dni. Jednocześnie mimo mocnego smaku nie jest przytłaczająca. A posmak, który pozostawia na podniebieniu intryguje - ciekawe, co Wy byście w niej odnaleźli? Polecam sprawdzić.

niedziela, 25 października 2015

Qi Hong



Oczywiście krzewy winogron przy moim mazurskim domu, pośród których fotografowałam książkę do ostatniego wpisu, nie są już tak soczyście zielone jak na zdjęciach - to był koniec lata. Dzisiaj mam już dojrzałe winogrona, ale zupełnie żółto-brązowe liście. Posłużyły mi za scenerię do zaprezentowania świetnej herbaty: Qi Hong.






To czarna herbata pochodząca z chińskiej prowincji Anhui. To drobne, ciemne i sztywne listki o dymnym, może nieco wędzonym zapachu. Spodziewałam się, że będzie można uzyskać z niej tylko jeden, określony smak. Tymczasem okazuje się, że ta herbata ma różne oblicza.






Dotarłam do kilku wersji jej parzenia - zalecana temperatura oscyluje między 90 a 100 stopni. Parząc ją w 90 stopniach, wykorzystując niewielką ilość suszu, otrzymujemy łagodny napar o wyraźnej, gorzkawej nucie. Taka delikatna, ale charakterna herbata. Za to przy wrzącej wodzie i większej ilości listków (przykładowo 3-4 g na 300 ml przez 4 minuty), zyskujemy naprawdę mocny napój - ciężką herbatę o dymnym posmaku. Jest w niej coś wędzonego, trochę ziemistego, a może drewnianego? Przy tym wcale nie jest najbardziej gorzka. Chociaż nie lubię kategoryzowania w zależności od płci, należałoby jej przypisać etykietkę męska rzecz. Ale dla silnych kobiet też ;)




Qi Hong nie jest dla amatorów lekkich smaków. To zdecydowana opozycja dla herbat białych czy nawet zielonych. Może towarzyszyć przeróżnym daniom, zastępując czerwone, wytrawne wino. Myślę, że przy lekturze skandynawskiego kryminału też się sprawdzi.




P.S. Ja już zagłosowałam. Wam też polecam to zrobić ;)

niedziela, 18 października 2015

Tove Jansson - Wiadomość



Po raz pierwszy miałam okazję czytać dorosłą Tove Jansson. Do tej pory była dla mnie tylko autorką Muminków, chociaż od dawna wiedziałam, że to tylko ułamek jej twórczości (ale jakże słynny). Wiadomość to zbiór opowiadań, w których po Muminkach pozostały charaktery, samych postaci już nie ma...




Opowiadanie to krótka forma literacka - u Jansson momentami wyjątkowo krótka. Niektóre z opowiadań w zbiorze mają zaledwie jedną lub dwie strony. Jednak siła wyrazu nie zależy od objętości. Te najkrótsze opowiadania niejednokrotnie robią największe wrażenie. Pisarka ukazuje przeróżne oblicza opowiadania: tworzy monologi, dialogi, obrazy, listy, sceny niczym teatralne akty.

Bohaterowie, których spotkacie w tej książce, są przeróżni - kobiety, mężczyźni, młodzi, starzy, artyści, rzemieślnicy, itd. Mam wrażenie, że między nimi wszystkimi rozpostarta jest jakaś niewidoczna, łącząca ich nić, że to ta sama osoba w wielu wcieleniach. Ci bohaterowie (bądź ten jeden bohater) są tak samo szczerzy i bezkompromisowi. Nie zawsze jednakowo zdecydowani, ale gdy już decydują się postępować w określony sposób, pozostają mu wierni. Niezwykle ciekawe.




Część opowiadań ociera się o biografię Tove Jansson lub wprost nią jest - przykładowo wybór z listów od japońskiej fanki. Sporo tekstów traktuje o istocie sztuki, sposobie jej wyrażania, spotkaniu na granicy życie - sztuka. A pośród nich znajduje się szereg opowiadań o ludzkich słabościach, bezlitośnie obnażających nasze wady, pytających o kondycję współczesnego człowieka. Małe, wielkie rzeczy. Nad żadną stroną z tego zbioru nie da się przejść obojętnie, bezrefleksyjnie. W prosty, momentami wręcz toporny, sposób autorka przekazuje swoje życiowe doświadczenie - w końcu to swego rodzaju podsumowanie. Uważam, że lektura absolutnie obowiązkowa.




Na polskim rynku wydawniczym możecie znaleźć biografię Tove Jansson, ale muszę szczerze przyznać, że to średnia pozycja. Bardziej do oglądania - moc rysunków i zdjęć - niż do czytania.

wtorek, 13 października 2015

Herbata czerwona migdałowa + Literacki Nobel dla Swietłany Aleksijewicz!



Herbata czerwona migdałowa to pierwsza z mieszanek z moich zakupów, które niedawno zrobiłam w Czajowni. Tak, jak możemy się spodziewać po jej nazwie, jest pełna migdałowych drobinek.






Z opakowania wydobywa się bardzo ciekawy aromat - łagodnej herbaty ze słodką, orzechową nutą. Instrukcja parzenia to 4 minuty w wodzie o temperaturze 100 stopni. Jedna łyżeczka (to jest około 2-3 g herbaty) świetnie sprawdzi się do przygotowania dużego kubka herbaty (250-300 ml).


susz

Napar ma dużo delikatniejszy zapach niż susz. Smakuje świetnie! To raczej delikatna herbata z miękkim, migdałowym posmakiem. Opisywałam tutaj kiedyś migdałową herbatę od Dilmah, która była smaczna, ale jednak nie była naturalna. A w tej herbacie nie ma krzty sztuczności!




Kubkiem tej świetnej herbaty chciałabym uczcić najlepiej przyznaną za mojego życia Literacką Nagrodę Nobla! Moich zachwytów nad reportażem Swietłany Aleksijewicz doświadczyliście na tym blogu nie raz (tu czy tu) - nie mam wątpliwości, że to zasłużona laureatka. Ta nagroda gra też na jakiejś ze strun mojej duszy - Moja Babcia przyjechała do Polski z dzisiejszej Białorusi, mam krewnych w tym kraju i o realiach reżimu Łukaszenki wiem nie tylko z mediów. Życzę Białorusinom, żeby to wydarzenie było pretekstem dla Europy do bliższego przyjrzenia się problemom naszych sąsiadów zza wschodniej granicy.