czwartek, 17 kwietnia 2014

Tomasz Mann - Lotta w Weimarze



Niewiele brakowało, a mogłabym o sobie powiedzieć, że przeczytałam wszystkie lektury, które były obowiązkowymi w czasie mojej edukacji. Nie jest tak z powodu jednej, jedynej epoki spośród maglowanych w liceum. Chodzi o romantyzm. Lektury w tym cyklu otwierały Cierpienia młodego Wertera. Ta książka była dla mnie takim koszmarem, tak obrzydziła mi wszelkie romantyczne rozważania, że do pozytywizmu zarzuciłam czytanie książek zaleconych przez polonistkę (swoją drogą okropną kobietę, która zniechęcała do języka polskiego jak nikt inny, a zastępowała cudownego nauczyciela, o którym na pewno kiedyś napiszę, bo czy uczył Was pisarz nominowany do Nike? Mnie tak!).

Po tej niewątpliwej traumie, której przysporzyła mi lektura Cierpień..., raczej nie powinnam sięgać po Lottę w Weimarze, która bezpośrednio odnosi się właśnie do tego utworu. Jednak zachciało mi się książki klasycznej w stylu, który wyniósł na wyżyny Tomasz Mann. Jego Czarodziejską górę czytałam z przyjemnością.




Historia opiera się na przyjeździe do Weimaru (miasta, w którym mieszka Goethe) Szarloty, która stanowiła pierwowzór opisanej w Cierpieniach... postaci, do której tak wyczerpująco (koszmarnie i dręcząco) wzdychał Werter. Szarlota wzbudza ogromne zainteresowanie, co powoduje lawinę odwiedzin i zaproszeń.

Opisana sytuacja to w zasadzie tylko pretekst do przytaczania pięknych opowieści i poruszających dialogów. Zupełnie jak w Czarodziejskiej górze bohaterowie prowadzą wielogodzinne rozmowy, w których poruszają moc tematów - od towarzyskich ploteczek poprzez politykę do filozoficznych rozważań o istocie życia. Wszystko to w kurtuazyjnym tonie, wypełnione uprzejmościami, a przede wszystkim niezwykle bogatym językiem.

Oczywiście patos i sztuczność formy może być uderzająca dla współczesnego czytelnika. A jednak lektura tej książki daje satysfakcję, obcowanie z takim stylem wzbogaca. Dlatego polecam. Dla rozkoszowania się słowami, zdaniami, dla ich niespiesznego smakowania.




P.S. Niecały rok temu, gdy byłam jeszcze studentką (!), na zajęciach z Humanistycznych Podstaw Medycyny, które dotyczyły medycyny w sztuce, jako jedyna w grupie przyznałam, że czytałam Czarodziejską górę (dla niewtajemniczonych: tytułowe miejsce to sanatorium dla gruźlików). Zaskoczyłam Profesora, który nie przypuszczał, że ktoś jeszcze sięga po takie lektury. Kolejny raz okazuje się, że jestem odrobinę staroświecka :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podpisz się, proszę.