niedziela, 7 czerwca 2015

Joanna Bator - Wyspa Łza



Po Wyspę Łzę sięgnęłam z powodu nieukrywanego i wielokrotnie tu podkreślanego (tu czy tu) uwielbienia, jakim darzę prozę Joanny Bator. Tę powieść zabrałam w podróż i równolegle z narratorką odkrywałyśmy nowe zakątki nieznanego nam wcześniej kawałka świata. Ja w Egipcie, ona na Sri Lance. Ja w euforii związanej z urlopem od świetnej, ale wyczerpującej chwilami pracy, ona w depresji. Krytycy literaccy zawiedzeni, a ja... chyba najbardziej jestem o tą książkę zazdrosna.




Wyspa Łza to opowieść na bazie najstarszego literackiego toposu, wałkowanego na lekcjach języka polskiego do znudzenia - motywu drogi. Jak droga, to podróż, jak podróż, to napotkani ludzie i miejsca. Podróż się kończy, bohater trafia do celu, nie dość, że przebył wiele namacalnych kilometrów, to odnalazł również siebie. Ironizuję, ale to jest tak powtarzalne, że trudno napisać na ten temat coś poważnego. Joanna Bator, która w wywiadach wielokrotnie wcześniej przyznawała, że choruje na depresję, wyrusza na Sri Lankę - tytułową Wyspę Łzę, by otrząsnąć się z kolejnego jej rzutu. Swego rodzaju autopsychoterapia. NFZ refunduje leki, częściowo również psychoterapię, ale żeby odbyć takie leczenie, trzeba być poczytną pisarką. Informacja wpisująca się w mojego bloga idealnie jest taka, że fundatorem tej wyprawy, a pośrednio książki, okazała się marka Dilmah. Tu pojawia się to kłucie zazdrości. Z przymrużeniem oka.




Przechodząc do meritum, ta powieść to zapiski z podróży autorki, w którą wplecione zostały refleksje z jej wieloletnich zmagań z chorobą, a także sporo pocztówek z różnych stron świata, w których mieszkała. Taki album, ładna rzecz. Język dopieszczony w każdym szczególe, więc czyta się to z przyjemnością. Takie pudełeczko pełne klejnocików. Tyle że panuje tam bałagan - oprócz kolejnych przemierzonych odcinków drogi (tropem zaginionej Amerykanki, zupełnie przypadkowej istoty) nie ma nic, co spina tą opowieść w całość. Nie ma głównego wątku (czy poszukiwania tej, która znikła bez śladu mogą być jakimś punktem odniesienia? Nie sądzę.), nie ma punktu kulminacyjnego, nie ma zakończenia. Jest snucie historii, nawlekanie koralików ze słów, gawędziarstwo nieomal. Jeśli styl Joanny Bator Wam odpowiada, tak jak ja zanurzycie się w tej książce, popłyniecie z nurtem tego bajania, życzę Wam, by działo się to na leżaku nad brzegiem ciepłego morza. Jeśli oczekujecie gęstej atmosfery Ciemno, prawie noc, ciągu niesamowitych zdarzeń z Piaskowej Góry czy reportażu na miarę Rekina z parku Yoyogi, nawet nie otwierajcie Wyspy Łzy. Poprzednie książki były dla czytelników, ta jest dla autorki, która leczyła nią swoją duszę. Skutek uboczny to kolejny tytuł pod literą B w księgarni, ale radość z tej lektury przeznaczona dla osób postronnych nie była tym razem celem. Na potwierdzenie dodaję te niecałe trzy minuty.




Fotografia powyżej jest mojego autorstwa. Fotografie Adama Golca do mnie nie trafiły. Są kiepskie. Oczywiście to moja prywatna opinia, że Wyspa Łza by się bez nich obyła.

1 komentarz:

  1. Motyw drogi i Sri Lanka kojarzą mi się z książką "Ryba Skorpion" Nicolasa Bouviera. Szczerze polecam. A co do pani Bator, to moja dziewczyna ostatnimi czasy regularnie sięga po utwory tej autorki. Po "Ciemno, prawie noc" i "Chmurdalii" w kolejce czeka już "Piaskowa góra". Dzięki za tę recenzję - będę mógł jej przekazać, czego może spodziewać się po lekturze "Wyspy Łzy".

    OdpowiedzUsuń

Podpisz się, proszę.