W poświątecznym wpisie zapraszam Was na jedną z herbat, którą przywiozłam z krótkiego pobytu w Londynie. To mieszanka, którą firmuje słynny dom handlowy Harrods. Spośród sporego wyboru herbat, na które natknęłam się w tym sklepie, wybrałam Darjeeling. Sięgnęłam po tą herbatę z czystej ciekawości, czy marka, która sprzedaje chyba wszystko, starannie dobiera herbatę? Angielska tradycja zobowiązuje.
Z pewnością kupiło mnie prześliczne opakowanie z wytłaczanym wzorem i roślinnym motywem. Nie oszukujmy się, ma to znaczenie, w co została zapakowana herbata (dla mnie, estetki, szczególnie). Co ciekawe, pudełko jest wypełnione herbatą dosłownie po brzegi. W związku z tym sprawia wrażenie ciężkiego w porównaniu z innymi, które są zwykle wypełnione raptem w połowie.
Susz to drobne, dość sztywne listki o pięknym, typowo herbacianym zapachu. Pylą się tylko odrobinę. Mają intensywny, głęboki kolor.
Zalecone parzenie, starannie opisane na opakowaniu, to trzy do pięciu minut w świeżo zagotowanej wodzie. Napar, który otrzymujemy ma ten charakterystyczny dla herbat darjeeling kolor (przynajmniej mi się z nimi kojarzy): stosunkowo jasnobrązowy przełamany silnym pomarańczowo-czerwonym odcieniem. Herbata jest przejrzysta i aromatyczna. Smakuje idealnie: jest stonowana, dość łagodna w smaku, ale ten smak jest bardzo wyrazisty, gładki i wyrafinowany.
Darjeeling z Harrodsa bardzo przypadła mi do gustu i jestem zadowolona, że zdecydowałam się na ten zakup. Nie zawiodłam się, przeciwnie, jestem mile zaskoczona. To nie jedyna herbata, którą stamtąd przywiozłam, o kolejnej napiszę niebawem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podpisz się, proszę.