niedziela, 22 maja 2016

Marcin Kołodziejczyk - Dysforia



Dysforia to książka niewygodna, taki uwierający kamyczek w bucie. W piętnastu krótkich formach Kołodziejczyk przepracowuje wszystkie przywary ówczesnych mieszczan. Ciężko powiedzieć, że to miła lektura, bo zza tej groteski i sarkazmu bardzo szybko wyłania się gorzka refleksja, która ukłuje każdego czytelnika.




Jeśli mieszkasz w mieście, znasz każdego bohatera Dysforii. To Twoi sąsiedzi, współpracownicy czy znajomi ze studiów. Ludzie, których spotykasz codziennie. Mają swoje wady, które jak w soczewce są skupione w tym zbiorze opowiadań. Dopóki można się do nich zdystansować - bo może akurat nie jesteś tak zwanym osiedlowym elementem, cizią z korporacji, wścibskim mieszkańcem nowego bloku czy złośliwą psiapsiółą - jest OK. Ale z drugiej strony opisane sytuacje brzmią tak znajomo i dzieją się tak blisko, że każdemu robi się przy tej lekturze ciasno i duszno.

To nieodparte wrażenie nasila postawa autora - nie ocenia, nie wywyższa się. Jest na równi z nieudolnymi postaciami z Dysforii - może z którąś się nawet utożsamia? Wszystkie wady, głupota i brak rozsądku zostają wszystkim wytknięte sprawiedliwie.

Kilka słów o tym, co poza samą treścią. Najlepiej czytało mi się te opowiadania, których forma nie był przekombinowana. Tam gdzie Kołodziejczyk eksperymentował, próbował wyjść poza standardową konstrukcję opowiadania, rezultat okazał się średni. Ale już dostosowywanie samego stylu i języka do okoliczności i bohaterów (patrz Niedziela w Skaryszewskim) - majstersztyk!

To dobra książka na jeden wieczór w akompaniamencie kieliszka wytrawnego wina lub szklanki piwa. Żeby jakoś to wszystko przełknąć. Nawet najmocniejsza herbata może nie wystarczyć, żeby przemóc ten dyskomfort po lekturze. Swoją drogą tytuł Dysforia jest niezwykle trafny. Jeśli nie znacie dokładnej definicji tego słowa, poleca się wikipedia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podpisz się, proszę.