poniedziałek, 17 października 2016

Nilgri Shiva



Daruję sobie narzekanie, że z pięknego, późnego lata zostaliśmy przeniesieni bez pytania w okropną, mokrą, zimną jesień na przededniu zimy. Stało się, wyciągamy ciepłe ubrania, zawijamy się w koc i czytamy książki z filiżanką ciepłej herbaty w dłoni - mam nawet konkretną propozycję, jaką herbatę wybrać! :) Zapraszam do degustacji naparu z miejsca, którego nazwa brzmi obłędnie: Góry Błękitne w Południowych Indiach. O Nilgri Shiva pierwszy raz dowiedziałam się z tego wpisu Joanny. (Właśnie zauważyłam, że nie odpisałam Ci, Joasiu, na pytanie w komentarzu sprzed ponad roku - herbatę zamówiłam w Czajowni :)






Listki tej herbaty są ciemno czarne, jakby nasycone atramentem. Są krótkie, zwarte, kruszą się na drobne kawałeczki, ale nie pylą się. Suche nie mają żadnego wyjątkowego aromatu - jak dla mnie pachną nieco spalenizną. Zalecone parzenie tej herbaty to 2-3 minuty we wrzątku i absolutnie uważam, że to idealny czas.






Po zalaniu gorącą wodą listki rozwijają się, ale nie w pełni. Napar stopniowo nabiera swojej intensywnej brązowo-czerwonawej barwy. Jeśli chodzi o kolor, bardzo przypomina herbaty darjeeling, w smaku już się nieco różnią (ta jest po prostu jeszcze lepsza!). Zaparzona herbata pachnie fantastycznie: to zapach suszonych owoców przełamanych aromatem ciepłego drewna - takiego właśnie wrzuconego do kominka. Typowo jesienne skojarzenia.




Smak Nilgri Shiva jest bardzo równy, gładki, wręcz aksamitny. Wyraźny, ale jednolity i stonowany. To taka klasyczna czarna herbata, ale bez cienia goryczy; intensywna, ale zaznaczony posmak słodyczy ją bardzo łagodzi. Coś naprawdę niesamowitego. Naprawdę gorąco polecam. Szczególnie jeśli lubicie herbaty typu darjeeling - ta z pewnością przypadnie Wam do gustu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podpisz się, proszę.