Mam takie noworoczne postanowienie (którego ciągle się trzymam, a mamy już maj!), żeby nie kupować i nie pożyczać żadnych nowych książek, dopóki nie uporam się z lekturami, które mam w domu (sterta przy łóżku, sterta pod kawowym stolikiem, pliki na kindlu, półka na audioteka.pl...). Podobne postanowienie powinnam podjąć w kwestii herbat... Szafka z herbatami w kolejce pęka w szwach, szuflada tych, które piję na bieżąco, jest pełna, a ja i tak dokupuję. Ale są mi też prezentowane :) W każdym razie na blogu mają szansę pojawiać się długo wyczekiwane egzemplarze. Dzisiejsza herbata odczekała w szafce półtora roku... Na szczęście nie straciła na walorach smakowych!
Lady Grey to klasyczna earl grey - czyli czarna herbata nasączona olejkiem z bergamotki, ale będąca mieszanką dwóch herbat o różnym pochodzeniu - wietnamskiej i cejlońskiej. Oprócz tego wzbogacona jest cząsteczkami skórki pomarańczy. Listki herbat są drobne, ciemne, poskręcane. Całość pachnie typowo dla czarnej herbaty, cytrusowy aromat jest na drugim planie.
Herbatę parzę nieco przestudzonym wrzątkiem, minimum dwie minuty - licząc na intensywny smak. Woda barwi się powoli, a zapach naparu jest delikatny, również typowy.
Lady Grey ma rzeczywiście dość mocny, gorzkawy smak, nico złagodzony cytrusową nutą. Jednak czarna herbata dominuje i to w takiej stawiającej na nogi, otrzeźwiającej wersji. Na rozbudzenie o poranku jak znalazł. Polecam, chociaż nie jest to najbardziej urzekający earl grey, którego smakowałam. Amatorom rzeczywiście cytrusowych herbat pozostaje mi jeszcze raz polecić mieszankę od Kusmi Tea.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Podpisz się, proszę.