Czarną herbata, którą tym razem wyciągnęłam z mojej przepastnej szafki (zapasy na lata...), pochodzi z zeszłorocznej wycieczki na Wyspy Brytyjskie. Jeden dzień wówczas spędziłam, błądząc z przyjaciółką po uroczych uliczkach Yorku. Herbaciarnia, do której trafiłyśmy, oszołomiła mnie zupełnie. Nie dość, że była niezwykle klimatyczna, była takim trochę labiryntem pełnym schodków, to niesamowicie w niej pachniało, a wybór herbat... Cóż, nie dało się kupić wszystkiego, wybór był bardzo trudny!
Ostatecznie jedną z herbat, którą kupiłam, jest Creamy Earl Grey - mimo upływu czasu z opakowania wydobywa sie ten sam zapach, w którym zakochałam się na tamtych zakupach. A jest absolutnie cudowny. Klasyczna, czarna herbata, przełamana bardzo słodkim, waniliowym aromatem. To mieszanka liści z Chin i Cejlonu z naturalnymi aromatami, płatkami bławatka i drobinkami wanilii.
Parzenie oczywiście we wrzątku, 3 minuty z opakowania są w sam raz. Napar ma głęboki, brązowy kolor i pachnie waniliowo. Smakuje świetnie - to dobra czarna herbata, złagodzona wanilią. Ale to nie jest klasyczny earl grey, słabo wyczuwam tu bergamotkę - chociaż w tym przypadku wcale mi to nie przeszkadza.
Zapachy mocno osadzają nam się w pamięci, nasz mózg jest przystosowany do tego, żeby szybko przywoływać wspomnienia związane z aromatami. Tym samym moja sympatia do tej herbaty może w dużej mierze wynikać z tych miłych konotacji ;) Nie jestem obiektywna... Ale jesli kupicie ją w tej urokliwej herbaciarni w Yorku, to na pewno będzie Wam smakować! :)
narobiłaś mi smaka
OdpowiedzUsuń