To dopiero wyzwanie: napisać coś ciekawego o Lipton Yellow Label. Mogłabym napisać, że przecież znacie i każdy z Was ma już wyrobioną opinię na temat tej chyba najpowszechniejszej herbaty. Ale nie pójdę na łatwiznę!
Lipton Yellow Label powstała w 1890 roku i obecnie sprzedawana jest w niemal 150 krajach na świecie. Polską zawładnęła podobno po transformacji ustrojowej i (sądząc po jej ilości na sklepowych półkach) ma się w roli najpopularniejszej herbaty świetnie. Dla mnie stanowi swego rodzaju fenomen. Chociaż może z marketingowego punktu widzenia to nic nadzwyczajnego i dobrze poprowadzona promocja sprawia, że niezmiennie od lat kupujemy tą herbatę, która, bądźmy szczerzy, jest średnia. Według informacji Unilever Yellow Label stanowi mieszankę 20 (!) różnych herbat z 5 regionów świata. Biorąc pod uwagę, że to herbata ekspresowa i w torebkach zamknięty jest wyłącznie herbaciany pył, odnoszę wrażenie, że to połączenie wszystkich herbacianych resztek, które zostają z produkcji innych herbat marki... A trzeba przyznać, że jej cena jest istotnie wyższa niż zupełnie podobnych ekspresowych herbatek w innym opakowaniu niż żółte.
Ale kupujemy. I z tym faktem nie da się dyskutować. Torebki z żółtą metką spotykamy wszędzie: w kawiarniach, biurach, szpitalach, stacjach benzynowych, na konferencjach, szkoleniach... Będąc u znajomych z wizytą, gdy poprosicie o herbatę, dostępność żółtego Liptona jest niemal gwarantowana. Powiem więcej, każdy tą herbatę zna i w związku z nią ma jakieś skojarzenia. W tym momencie będę obrzydliwie romantyczna, bo mi kojarzy się z moim Mężem, przy którym w ogóle zaczęłam tą herbatę pić ;) Jakie są Wasze skojarzenia?
Dzisiaj nie będę radzić, jak zaparzać tą herbatę i nie rozpiszę się na temat koloru naparu, aromatu - byłoby to groteskowe. Każdy śmiertelnik ma swój własny sposób jej parzenia. Spektrum jest szerokie (aczkolwiek za każdym razem mówimy o zalewaniu wrzątkiem): od kilkunastu sekund, żeby tylko nadać wodzie trochę koloru, poprzez kilka minut, ale nie za długo (to ja), do dobrych kilku minut, żeby napar było mocny oraz kilkunastu, żeby mieć esencję goryczy (moja Siostra). Opcjonalnie cukier i cytryna, chyba po to, żeby zabić tą cierpkość, która pojawia się po przekroczeniu kilku minut (podejrzewam, nie korzystam).
Wśród naszych ślubnych prezentów znalazły się dwa duże opakowania tej herbaty. Sprezentować Lipton Yellow Label można w zasadzie każdemu i z każdej okazji. To uniwersalny prezent. Powiedziałabym, że dyplomatyczny. A jeśli obdarowana osoba nie przepada, będzie miała czym poczęstować gości ;)
Żeby urozmaicić niezmienny od lat produkt często do opakowań Liptona dołączane są kubki. Staram się unikać kupowania takich promocyjnych gadżetów, bo doprowadza to do sytuacji, że w szafce mamy sto zupełnie różnych (i w zasadzie niepotrzebnych) kubków, a herbaty nadal nie ma w czym podać gościom. Lipton złamał mnie raz. Kubki z obrazkami z trzech różnych, wielkich miast ujęły mnie totalnie. Do wyboru był Paryż, Nowy Jork i Sydney. Brakowało mi tylko Londynu i byłyby to miejsca (z poprawką, że niezupełnie Sydney, a Melbourne) odbywania się wszystkich czterech Wielkich Szlemów. A tenis kocham! Tym pokrętnym skojarzeniem dwa kubki zwyciężyły i zabrały się z nami do domu. Nowy Jork stracił ucho i trzyma już tylko długopisy, a nie herbatę, ale Sydney (symbolizując moje ukochane Australian Open - już niedługo!) ma się świetnie.
To, że Yellow Label tkwi w naszej świadomości, to na pewno w dużej mierze zasługa regularnie pojawiającej się reklamy. Bo jak odmówić Pierce`owi Brosnan`owi?
A na zakończenie reklama, która ujęła mnie najbardziej. Enjoy!
zdecydowanie polecam mocną :) i poproszę wszytskie te książki po sesji :p Siostra ;)
OdpowiedzUsuń